Marcin Polak

WROCŁAW ZA LWÓW, ŚLĄSK ZA KRESY - ODPÓR IGNORANCJI

Jestem pewny , że nie zechce pan być niesprawiedliwy dla Polski w tej historycznej chwili, kiedy nadarzyła się wyjątkowa okazja do nawiązania stałych dobrych stosunków między naszymi krajami. Jednak pozbawienie Polski dwóch ośrodków kultury i tradycji polskiej, jak Wilno i Lwów, boleśnie dotknie nasz naród.(...) Naród nie zrozumie, dlaczego ma stracić połowę Polski, skoro rozpoczął wojnę , ponieważ nie chciał oddać korytarza.”

Te słowa wypowiedział premier Rządu Polskiego Stanisław Mikołajczyk w rozmowie ze Stalinem w 44 roku. Słowa te, dla mnie tak znamienne, w swej wymowie tak oczywiste, w zetknięciu z teraźniejszością okazały się idealistycznymi mrzonkami politycznego bankruta.

Minęło raptem 68 lat. Naród jednak zrozumiał, i naród wszystko zapomniał... 
Naród...?

Kiedy słyszę w telewizji lub czytam na przeróżnych forach internetowych beztroskie opinie tych wszystkich „spostrzegawczych” , „tolerancyjnych” , „kosmopolitycznych” i innych nowoczesnych, którzy z dziękczynną fanfaronadą oświecają mnie, iż w zamian za Lwów dostaliśmy w hojnym podarku Breslau, Wilno to taki Stettin, a Allstein to sprawiedliwy ekwiwalent Grodna, zastanawiam się, czy mogę o nich myśleć jako o Narodzie Polskim, świadomym swej przeszłości i swych zadań. Często dochodzę bowiem do smutnego wniosku, że bardziej fortunnym określeniem byłoby w stosunku do takich delikwentów pojęcie „obywateli państwa polskiego” lub tez tytułu słynnej książki Rafała Ziemkiewicza dostępnej w empikach i szanujących się hipermarketach.

Oto bowiem głoszą obywatele mojego państwa, ku uciesze postsowieckiej gawiedzi , ze Polacy we Lwowie byli kimś na kształt kolonistów portugalskich w Ameryce Płd., a zamiana (zapamiętajcie to słowo, będzie o tym później) Kresów na Ziemie Zachodnie to właściwie dobry interes. No bo może i niewiele zyskaliśmy, ale i z pewnością nie straciliśmy, a stracić mogliśmy, przecież wszyscy wiedzą do czego zdolny był Stalin. Ja tych zdań nie wymyśliłem, to są powszechne opinie statystycznego inteligenta w tym kraju...

Niegdyś uważałem , że w obliczu takiej historycznej ignorancji, takiego porażającego braku wrażliwości na hasło Lwów, nieznajomości elementarnych zasad prawa międzynarodowego czy też po prostu czystej, nieskalanej głupoty, najlepszym rozwiązaniem byłoby zwyczajnie wyniosłe milczenie. Nie wdawanie się w dysputy z ludźmi, którzy po przebrnięciu przez podręcznik dla gimnazjalisty i zaliczeniu klasówki nie czują się w- albo nie wiedzą o- obowiązku pamięci o najbardziej polskim z polskich miast. Taka strategia okazała się jednak drogą do nikąd. Postawy takich wspomnianych ignorantów są bowiem coraz donioślejsze, coraz zuchwalsze. Dlatego dziś twierdzę: o kradzieży Lwowa należy mówić głośno, o jego wielkości i znaczeniu dla naszej historii i kultury należy mówić z dumą, to dziś jedyna droga , aby ocalić od zapomnienia nasz kresowy gród.

Jak zatem wyglądała owa słynna wymiana barterowa Kresy za Prusy - Wrocław za Lwów? Czy istnieje jakiekolwiek uzasadnienie do tworzenia analogii pomiędzy sytuacją Wrocławia a Lwowa?

Ponieważ statystyczny czytelnik nudzi się już po kilku minutach czytania czegoś skomplikowanego, a ten akurat tekst jest kierowany głównie do statystycznego czytelnika, przedstawiam wersję nieskomplikowaną, uproszczoną, pozbawioną politycznych niuansów. Niechaj będzie to odpór tym wszystkim środowiskom, które o Lwowie nie wiedza nic lub prawie nic, ale tonem moralizatorskim głoszą tezy o prawidłowościach historii.

Otóż 39 roku Polska przystąpiła do wojny w obronie integralności terytorialnej i suwerenności politycznej. Od początku konfliktu z Niemcami, jeszcze we wrześniu, a więc w obliczu przegranej kampanii obronnej, niemal wszystkie liczące się w kraju stronnictwa polityczne przedstawiały wizję przyszłego państwa polskiego po zwycięskiej wojnie. Powszechną i naturalną była opinia, że pokonane prędzej czy później Niemcy za rozpętanie konfliktu( który okazał się najkrwawszym w dziejach ludzkości) będą musiały zapłacić. Polacy liczyli więc na to, że po zwycięstwie dane im będzie przyłączyć do państwa ziemie niegdyś związane z naszą kulturą lub też mogące istotnie poprawić potencjał materialny kraju. Chodziło o nie mniej nie więcej jak o Prusy, Śląsk wraz z prowincją opolską, obszar Wolnego Miasta Gdańska oraz bliżej nieokreślony teren Pomorza Zachodniego. Takie postulaty nie były żadną fanaberią naszego rządu, ani też żadnym przejawem sanacyjnego imperializmu. To po prostu żądanie tzw. KONTRYBUCJI wojennej, czyli odwiecznego prawa respektowanego wśród narodów cywilizowanych, toczących wszakże ze sobą wojny. Zasada przegrywasz-płacisz miała tu o tyle mocniej ugruntowaną podstawę, iż państwem przegranym miało okazać się państwo napastnicze.

W 45 roku, po latach walk, po latach łapanek , po latach upokorzeń, po latach dymiących kominów, 5 mln obywateli zabitych, po hekatombie Warszawy, nadszedł czas na wyegzekwowanie tejże kontrybucji. Polska ze swą czwartą co do wielkości wystawioną aliancką armią, miała wręcz obowiązek zażądać od III Rzeszy, tego, co się jej prawnie i moralnie należało. Tymczasem okazało się, że w zamian za należne odszkodowania od Niemiec, musimy z jakiś powodów nasze nabytki terytorialne rekompensować Sowieckiej Rosji swoimi ziemiami na wschodzie! Taka była ówczesna logika zwycięskich sowieciarzy. Postulowali oni w oparciu o wynik fikcyjnych wyborów przeprowadzonych pod ostrzami bagnetów na Kresach jeszcze w 39 roku, uczynić zadość woli tamtejszych ludów wyczekujących ponoć czerwonoarmistów jak zmiłowania bożego (gdzie tak rdzennymi mieszkańcami naszych ziem okazywali się wówczas towarzysze Woroszyłow, Chruszczow czy Mołotow). Dodatkowym argumentem przemawiającym za zrzeczeniem się Kresów na rzecz republik radzieckich miał być fakt, że tylko odpowiednia połać ziemi kresowej może uchronić ZSRR od przyszłej napaści Niemiec, choć nie uchroniła od tejże napaści w roku 41. Z takich to powodów sprawa kontrybucji od III Rzeszy na rzecz Rzeczypospolitej niejako rozmyła się. Okazało się , że nowa Polska ludowa przekazała sowietom Kresy, w zamian otrzymując od tychże sowietów (a jakże) stosowną rekompensatę terytorialną na zachodzie. Proste? Retoryka porażająca, jednak jeszcze bardziej przeraża fakt, że taki właśnie sposób argumentowania reprezentują dziś ci, którym w tym eseju daje odpór.

Pozostawmy zatem na razie na boku sprawę owej nieszczęsnej kontrybucji, która okazała się jedynie zamianą i spójrzmy na kolejny arcyciekawy argument, jakim posługują się ignoranci szukający analogii pomiędzy Kresami a tzw. Ziemiami Odzyskanymi. Otóż istnieją opinie, iż – abstrahując od sprawiedliwości takiej polityki - ZAMIANA Kresów ze Lwowem na ziemie poniemieckie była przedsięwzięciem cokolwiek opłacalnym ekonomicznie i politycznie. O korzyściach ekonomicznych głoszą swoje tyrady głównie ci, którzy przestudiowawszy mapę Śląska (bo przecież nie bogatych w złoża mineralne Mazur) odkryli tam pokłady węgla i słyszeli coś niecoś o niemieckiej przedwojennej infrastrukturze. Nie wiedzą oni już niestety, że Lwów także na węglu stoi, nie wiedzą oni także czym było borysławskie zagłębie naftowe, nie wiedzą również o tym , iż infrastruktura Śląska została zniszczona działaniami wojennymi, dywersją cofających się Niemców, a wreszcie złodziejską działalnością Kraju Rad. I dowiedzieć się wciąż chyba nie zamierzają...

Tezy o dobrodziejstwie historyczno-politycznym dyktatu Stalina, mają zaś być poparte tym, że Lwów pozostawiony po wojnie w granicach Rzeczypospolitej stałby się po rozpadzie ZSRR zarzewiem konfliktu na miarę Bałkanów. Wypada w tym miejscu jedynie zastanowić się, dlaczegóż to w takim razie po rozpadzie gwaranta stabilności w regionie, po 89 roku polskim Kosowem nie stało się Pomorze Zachodnie albo Śląsk? Czyż nie dlatego, że nie było tam problemu etnicznego w postaci wszechobecnych Niemców? Bzdurność tezy o „polskich Bałkanach na Kresach” można zatem po prostu skwitować uwagą, iż lokowanie i przemieszczanie całych narodów na podbitych terenach stanowiło dla Stalina problem czysto akademicki, więc tak jak ziemia lwowska podarowana Ukraińskiej SSR została brutalnie przetrzebiona z żywiołu polskiego, tak Lwów pozostawiony przy Polsce byłby z pewnością otoczony narodem jednolitym, nie skorym do wszczynania domowej wojny w latach 90-tych!

Czy zatem mieliśmy rzeczywiście do czynienia z uczciwą zamianą, albo zamianą nie do końca uczciwa, aczkolwiek opłacalną? Czy należna Polsce kontrybucja wojenna od III Rzeszy mogła w sposób tak subtelny i dla wielu współczesnych niemal niezauważalny przybrać postać wymiany polsko-radzieckiej?

Cóż...można oczywiście - stosując intelektualne ustępstwa - przyjąć takową sowiecką wizję dziejów, którą obalają powyżej najoczywistsze fakty, można gwoli beztroski uznać, że jako prawni i moralni dysponenci Lwowa, zamieniliśmy go z sowietami na Wrocław, którzy ci zdobyli, jako gruzy „Festung Breslau”.

Co jednak wówczas się okaże? Otóż okaże się, że dokonaliśmy co prawda mniej lub bardziej sprawiedliwej wymiany ziemi z naszym wschodnim sąsiadem, jednak w takim razie - o ironio historii- po dziś dzień nie otrzymaliśmy żadnej, ale to żadnej odpłaty od Niemiec za wojenne zbrodnie, za eksterminację narodu, za zniszczone miasta, za splądrowane pałace. Czy rzeczywiście na takie właśnie wnioski powinniśmy przystać?

Powtarzam zatem: nie ma żadnych analogii między utratą przez Niemców Wrocławia, a pozbawieniem Polaków Lwowa!

Jest niestosowne, niemoralne, nieetyczne i niegodziwe podnoszenie dziś, w wolnej Polsce „spostrzeżeń” w rodzaju: „a jakbyś się czuł , gdyby we Wrocławiu chcieli postawić pomnik SS- to zrozum że Cmentarz Obrońców Lwowa słusznie wkurza innych swoim istnieniem”. Także błyskotliwe uwagi w stylu „skoro Lwów jest polski to Wrocław jest niemiecki” są zwyczajnie pożałowania godne. Osoby silące się na artykułowanie takowych „spostrzeżeń” nie rozumieją nawet w swej beztrosce, że w żadnym wypadku nie negują w ten sposób oczywistej polskości Lwowa, co najwyżej kontestują dzisiejszą polskość Wrocławia. Ten ostatni zaś, wedle słów N. Daviesa, przez wieki z charakteru istotnie niemiecki, po wojnie zasiedlony przez Polaków (głównie inteligencję z Kresów) jest dziś bardzo polski, podczas gdy Lwów swej polskości się nigdy nie wyzbył, bowiem instytucja „sowieckiego lub ukraińskiego charakteru miasta” po prostu tam nie istnieje (za wyjątkiem blokowisk na przedmieściach, rzecz jasna).

Decyzją Stalina i naszych zachodnich aliantów wyrządzono Polsce bezprecedensową krzywdę. Potraktowano nas de facto gorzej, niż sojuszników III Rzeszy, jak Finlandia czy Włochy. Gdyby powiedzieć, że w imię zachowania światowego pokoju z polskiego alianta uczyniony został swoisty kozioł ofiarny, może dałoby się przełknąć taką gorzka pigułkę. Ale gdy słyszę od moich rodaków o jakiś uczciwych rekompensatach za Lwów - czas protestować!

Dokonałem tu bardzo dużego skrótu myślowego, mam nadzieje , że da on jednak co niektórym do myślenia. Poruszyłem także bodaj najczęstsze uwagi, które a propos Lwowa potrafią zredagować niektórzy „obywatele państwa polskiego”, ignorujący przeszłość tegoż państwa i historię narodu zamieszkującego go. Pomyślcie zatem wy wszyscy, którzy dotąd głosicie, że ekwiwalent Wrocławia za Lwów załatwia sprawę, czy skoro na pewien dyktat musieliśmy przystać, to musimy na niego w dodatku przystawać entuzjastycznie? 
Pomyślcie...

Leopolis Semper Fidelis!

21 lutego 2006 roku

Copyright © 2006 Marcin Polak Wszystkie prawa zastrzeżone.
WSTECZ
Licznik