Wanda Niemczycka Babel - LATA WOJNY 1939 – 1945

  • POCZĄTEK APOKALIPSY
  • CZERWONE SZTANDARY NAD LWOWEM
  • NIEOCZEKIWANE STUDIA
  • ŻYCIE CODZIENNE W... “RAJU”
  • „LILI MARLENE” ROZBRZMIEWA NA ULICACH LWOWA
  • "CZY Z AKADEMICKIEJ MOŻNA ZOBACZYĆ HIMALAJE?"
  • "BEZ TYTUŁU"
  • "MAŁE SPRAWY ZWYKŁYCH LUDZI W WIELKIM AMFITEATRZE WOJNY"
  • "NA SCENĘ WKRACZA STASZEK"
  • Spotkania, spotkania…
  • Powolny exodus panów świata
  • Czerwony front coraz bliżej
  • Kiedy umiera nadzieja...
  • To jeszcze nie pożegnanie
  • Ostatni rozdział

    Spotkania, spotkania…

    Stosunkowo szybko przystosowałam się do niezbyt przecież komfortowych warunków życia w naszym nowym „domu” przy ulicy Zielonej i polubiłam jego, chroniące nas w jakiś sposób przed światem zewnętrznym, cztery ściany, nieciekawy widok z malutkiego balkoniku na hałaśliwą ulicę i bardziej zaciszną kuchnię zawsze ciepłą i przytulną z racji płonącego przez większą część dnia pod płytą kuchenną ognia.

    Polubiłam też przyległą do bocznej ściany domu ulicę Kampiana, otwierająca się na Kochanowskiego, ulicę krótką, z jednej strony wyznaczoną szeregiem ciasno ułożonych dwupiętrowych kamieniczek patrzących na ciągnący się przed nimi szereg drzew bogatych w zieleń, z drugiej zaś boczną ścianą naszego budynku, a potem wolną, zieloną przestrzenią posesji Gminy Ewangelickiej sięgającej po ul. Kochanowskiego, na terenie której, frontem do tej właśnie ulicy stał budynek Szkoły Ewangelickiej. Uliczka ta miała w sobie jakiś spokój prześwietlony słonecznym ażurem rozkołysanych w wietrze drzew, przetykany radosnym odgłosem dziecięcych zabaw swobodnie toczonych na jej bruku. Zawsze przyciągały moją uwagę trzy dziewczynki bawiące się tu na niedużym balkonie lub przed domem, a zwłaszcza ta najmłodsza mająca kilka lat, biegająca z obręczą, hulajnogą czy piłką, podczas gdy jej najstarsza siostra była już kilkunastolatką. Od Mamusi wiedziałam, że te dziewczynki mieszkające pod numerem trzecim są córeczkami dr Branko Groo, z pochodzenia Chorwata, chirurga, w okresie okupacji lekarza Oddziałów Leśnych AK Okręgu Lwów, później wieloletniego więźnia radzieckich łagrów. Rodzice nie znali osobiście pp. Groo, dopiero ja, w latach 50-tych poznałam panią Groo i jej dwie córki (trzecia mieszkała już wówczas w Lubljanie) i mogłam je zaliczyć do grona moich i męża najmilszych znajomych. Te trzy dziewczynki to Hanka, Jola i Alanka, z których ta ostatnia została żoną bardzo znanego i cenionego fotografika, autora wspaniałych filmów i albumów fotograficznych o tematyce przyrodniczej, a zwłaszcza z życia ptaków, Włodzimierza Puchalskiego, oczywiście Lwowianina.

    W jednej z tych dwupiętrowych kamieniczek na paterze mieszkały trzy, już wówczas zaawansowane wiekiem, niezamężne panny. Była to panny Brzechowskie, z których jedna była ulubioną nauczycielką gry na fortepianie mojej Mamy, w czasach gdy kontynuowała swoje studia w Konserwatorium lwowskim. Mama często odwiedzała owe panie, nieraz zabierając nas ze sobą jeszcze jako całkiem małe dziewczynki. Do dziś pamiętam te delikatne w swej urodzie i bardzo kruche i nieporadne w warunkach wojennych kobiety i specyficzną aurę ich secesyjnego mieszkania pełną pluszowych mebli tamtej epoki, pamiątek rodzinnych, bibelotów i purpurowych wypłowiałych kotar. Dwie z sióstr to Bogusia i Mila, imienia trzeciej już nie pamiętam. Reprezentowały swym ubiorem i stosunkiem do życia kobiety minionego, XIX wieku i były w swym zagubieniu w czasie naprawdę urocze. Mama nosiła im często obiady i pomagała zdobywać jakąś żywność, bo one biedactwa, pozbawione były prawie zupełnie środków do życia, a sprzedawanie pamiątek przychodziło im z wielkim trudem. Trudno mi sobie wyobrazić, co się z nimi stało, gdy Mamusia w roku 1946 opuściła Lwów na dobre, a one zostały zupełnie już samotne. I zawsze już ulica Kampiana pozostanie w mojej pamięci dziwnie związana z tą trójką dziewczynek i trójką kobiet niemal identyczne bezbronnych wobec okrucieństwa i ciężaru każdego dnia wojny.

    Znaczna luka w pamięci nie pozwala mi określić dokładnie, kiedy, dzięki kontaktom mojej Mamusi znalazłam się na tajnych kompletach uniwersyteckich i zaczęłam studiować polonistykę. W każdym razie, konfrontacja pewnych faktów pozwala mi ustalić, iż musiało to być jeszcze w ostatnich miesiącach roku 1942, równocześnie z kontynuowaniem tajnego przygotowania do matury. Bardzo tego chciałam, w przeciwieństwie do mojej siostry, która uważała, że ta zbliżająca się matura jest dla niej wystarczającym czasowym i umysłowym obciążeniem.

    Znalazłam się w grupie czterech dziewcząt wraz z jedyną zapamiętaną i przez okres wspólnej nauki bardzo zaprzyjaźnioną Haneczką Próchnicką, córką Zdzisława, wuja męża siostry Staszka Lubienieckiego – Wisi (Jadwigi) Smulikowskiej. Pozostałe dwie koleżanki pozostaną już bezimienne (jedna z nich, zdaje się, Tosia). Spotykałyśmy się na wykładach dwa razy w tygodniu w różnych terminach wyznaczanych z wykładu na wykład, a spotkania te odbywały się na zmianę w domu każdej z nas, z zachowaniem wszelkich reguł konspiracji znanych powszechnie.

    Wykładowcami naszym były – prof. dr Maria Dłuska, językoznawca, po wojnie profesor KUL w Lublinie, a od roku 1950 Uniwersytetu Jagiellońskiego, która wykładała nam a potem egzekwowała przekazywane wiadomości z fonetyki i gramatyki starocerkiewnej, prof. dr Stefania Skwarczyńska, do 1939 roku profesor na Uniwersytecie Jana Kazimierza, po wojnie profesor na Uniwersytecie Łódzkim, członek PAN, wykładająca nam historię literatury polskiej, prof. dr Izydora Dąmbska, filozof, świetnie przedstawiająca nam historię filozofii, dr Janina Garbaczowska, prawdopodobnie wpajająca nam historię literatury powszechnej.

    Świetne nazwiska, znakomite uczone, których jakże barwne i różnorodne sylwetki widzę do dzisiaj. Chłonęłam każde ich słowo z najwyższym zainteresowaniem (no, może z wyjątkiem tej suchej i żmudnie zakuwanej fonetyki i gramatyki), bo wreszcie była to dziedzina, do której miałam wrodzone predyspozycje. Byłam po prostu szczęśliwa. W efekcie tych ponad rok trwających studiów zdałam wszystkie wymagane na pierwszym roku kolokwia i egzaminy. Los, a przede wszystkim może moja natura ciągle czegoś poszukująca, sprawił, że do polonistyki nie powróciłam nigdy więcej. Haneczka Próchnicka, wierna towarzyszka mojej polonistycznej przygody, wspólnie ze mną ucząca się do egzaminów, po wojnie studiowała i skończyła medycynę, pozostając we Wrocławiu znanym i cenionym neurologiem.

    Tak więc, te ostanie miesiące roku 1942 i rozpoczynający się rok 1943 miałam szczelnie wypełnione pracą w biurze i nauką, a jak już poprzednio pisałam niewielka ilość pracy biurowej w stosunku do ilości godzin przesiedzianych za maszyną w Abt. Bauwesen sprzyjały wykorzystywaniu tych pustych godzin na pisanie konspektów i uczenie się ze zrobionych przeze mnie stenogramów z wykładów. Nikt z moich szefów nie interesował się tym co robię. Najważniejsze było moje „tkwienie” za maszyną do pisania i moja gotowość do podjęcia zleconej pracy.

    Dziś już trudno mi pojąć, jak przy tym całym obciążeniu znajdowałam jeszcze czas na życie towarzyskie, teraz głównie organizowane przez Hankę. Często bywał u nas Zdziszek Gergowicz, wprawdzie zainteresowany Hanką, ale trudno było mnie z tych spotkań wyeliminować, tym bardziej, że lubiliśmy się bardzo i mieliśmy wiele, dzięki wszechstronności jego zainteresowań, tematów do rozmów na temat książek i poezji. Bywałyśmy też domu jego rodziców i zamężnej siostry Romy Sokalskiej, gdzieś w okolicach Listopada czy Potockiego.

    Poznany Staszek Lubieniecki coraz częściej wciągał nas w krąg swoich znajomych, a tak się składało, że niektórzy z jego przyjaciół związani byli z moim Bauwesen, jak np. dr inż. Zbigniew Schneigert pracujący w naszym Bauchofie, czy Janek Jarosz, będący wspólnikiem Staszka w prowadzonej przez nich małej firmie budowlanej. Chodziłyśmy więc do niedużego mieszkania Lubasa w pięknym, nowoczesnym domu przy ulicy Greckiej (boczna Pełczyńskiej), gdzie, w czasie tych bardzo lwowskich spotkań, Staszek grając na gitarze dawał popis interpretacji lwowskich piosenek poznawanych teraz przez nas coraz lepiej, czy też spotykałyśmy się w mieszkaniu przyjaciela Janka (on sam mieszkał przy Kochanowskiego), w którymś domu w Rynku i chłonęłyśmy atmosferę odtwarzanych przez Staszka i jego znajomych szlagierów, monologów i piosenek rodem z „Wesołej Fali” i przedwojennych kabaretów.

    Możliwość towarzyskich spotkań wyłoniła się także bezpośrednio w naszym domu przy Zielonej odkąd poznałyśmy mieszkającego na parterze w oficynie młodego studenta polonistyki starszego od nas o jakieś dwa, trzy lata, którym był późniejszy bardzo znany i zdolny poeta Jurek Hordyński. Straszny był z niego dziwak i oryginał mimo młodego wieku. Zabawny był w swej rozbrajającej niezdarności powodowanej jego niebywałą krótkowzrocznością, ale równocześnie szalenie inteligentny i dowcipny. W latach 60-tych znalazł się w Rzymie, gdzie pozostał do końca życia pisząc tam wiele swych pięknych utworów i wydając je w Polsce i za granicą (w 1996 Wyd. Literackie wydało jego Wiersze Wybrane, a w nich „wiersze wojenne” ze znanym pięknym „Rannym Mostem” poświęconym wszystkim, którzy we wrześniu 1939 przekraczali Czeremosz w Kutach). Zapraszał nas do swego straszliwie zawsze zabałaganionego pokoju na kilku osobowe spotkania, na których podawał samogon i ogórki. U niego poznałyśmy Bronisława Dąbrowskiego, aktora i reżysera, w czasie okupacji niemieckiej pracującego we Lwowie jako inkasent gazowy. Niedługo potem za „drugich bolszewików” zorganizował świetny Teatr Polski (przy ul. Jagiellońskiej), z którym ekspatriował się do Katowic, a który stał się potem zalążkiem znakomitego zespołu Teatru im. Słowackiego w Krakowie pod jego dyrekcją.

    I te wszystkie nasze spotkania w coraz bardziej poszerzającym się kręgu starych i nowych znajomych i towarzyszącej im ad hoc tworzone imprezy, młodzieńcze flirty i miłosne dylematy stawały się naszą odskocznią od ponurej scenerii wszystkich wydarzeń do nas docierających. Powtarzające się aresztowania bliższych i dalszych znajomych, czy też znanych w mieście postaci, ciągle trwająca krwawa eksterminacja Żydów i docierające do nas nieludzkie wieści o tym co dzieje się za murami lwowskiego getta i obozie Janowskim głęboko raniły nasze bardzo jeszcze młode serca i umysły. Chcieliśmy żyć za chwilową cenę zapomnienia w jakimś ułamku choćby normalnie i szukaliśmy tego we wspólnych rozmowach, zabawach w śpiewanie i opowiadanie kawałów. Wszystko to było nam potrzebne, ale jednocześnie jakże złudne.

    W czerwcu 1942, późnym wieczorem wywabiły nas z mieszkania głośne rozmowy i gromadzący się na wewnętrznym, oficynowym ganku od strony kuchni – lokatorzy. Na granatowym, bezchmurnym tle wiosennego nieba rozbłysła ogromna, pomarańczowo – purpurowa łuna, w którą jedni z głośnymi okrzykami, inni w śmiertelnym milczeniu, wpatrywaliśmy się wszyscy. To likwidowano lwowskie getto, wysadzając i paląc jego budynki, ostatecznie rozprawiając się z niedobitkami jego mieszkańców dotąd jeszcze ocalałymi przed śmiercią na miejscu lub wywózkami do obozu w Bełżcu. Stałam tam jak sparaliżowana. Moja wyobraźnia szalała, podsuwając mi upiorne obrazy…

    Czy my naprawdę przeżyliśmy to wszystko sami oszczędzeni przez Los, ale patrzący i czujący?

    Kraków sierpień 2004

    Powolny exodus panów świata

    Kiedy tak cofam się myślą o całe dziesiątki lat i przeskakuję je na oślep, pragnąc znów znaleźć się w tamtym mieście i tamtym czasie, zawsze ukazują mi się postaci, lub tylko twarze, imiona bez nazwisk, ludzi, których na pewno znałam, lubiłam i z którymi trochę godzin spędziłam, a których dziś nie potrafię odnaleźć w czasie i miejscu naszych spotkań. Czy pojawili się w moim życiu jeszcze przed wojną, za bolszewików pierwszych czy drugich, a może za Niemców? I co się z nimi stało? Wielu z nich zniknęło z mego horyzontu i nie pojawiło się na nim więcej, wielu pojawiło się po latach zupełnie przypadkowo w jakiejś rozmowie z kimś, kto coś o nich wiedział, w jakimś fragmencie artykułu, notatki, czyimś wspomnieniu, nekrologu…

    Tacy najbardziej realni, zapamiętani z imion czy nazwisk, i wynurzający się jeszcze po wojnie od czasu do czasu to przemiłe rodzeństwo Reuttów. Najstarszy, Janusz, szczupły, wysoki, z nutą powagi i zadumy w spojrzeniu. Wiem, że po wojnie został lekarzem i osiadł gdzieś na Dolnym Śląsku na stanowisku dyrektora, któregoś z tamtejszych sanatoriów. On chyba był przyjacielem Zdziszka Gergowicza. Świetnie też pamiętam jego młodszego brata, Witolda, jakże różnego od niego, bo dużo niższego, szalenie żywego i wesołego, uwodzącego swoim rozbrajającym ciepłym i szczerym uśmiechem. Nazywaliśmy go „Pomidorek” z racji wspaniałej, jakby malowanej, cery o mocnych rumieńcach, których zazdrościły mu wszystkie dziewczyny. Znikł mi zupełnie z oczu i nie wiem co się z nim stało. I wreszcie ich siostra, zgrabna, smukła Halusia, łagodna cicha, trochę może nieśmiała, pewnie dlatego, że zawsze pozostająca w cieniu swych braci.

    Inni to chyba Kostański i chyba Janek, złocisty blondyn o falującej czuprynie i dwaj bracia Pasiecznikowie, z których jeden na pewno nazywał się Zbyszek. Ten pierwszy, Janek, do dziś wychyla głowę z pomiędzy szczebli rozstawionej drabiny na jednym ze starych zdjęć w moim albumie. Po braciach nie pozostał żaden trwalszy ślad w pamięci – może kręciły im się włosy, a może Kostańskich też było dwóch?.. Jakże ta pamięć zawodna.

    Jesień 1943 i przełom zimowy odkrywający kartę kalendarzową kolejnego roku wojny nie pozostawiły jakiegoś szczególnego negatywu na filmie mojej pamięci. Żyliśmy z dnia na dzień, śledząc z napiętą uwagą w kolportowanej przez nas samych podziemnej pasie coraz bardziej widoczne postępy odwrotu armii na Wschodzie, spekulując coraz bardziej realne szanse uderzenia Aliantów od Zachodu. Wymienialiśmy coraz bardziej topniejące zasoby „zielonych”, czy monet z cennego kruszcu i pracowaliśmy za marne grosze, a właściwie ausweisy konieczne do przeżycia. Rozpoczynała się schyłkowa już era panowania nazistów i powolna, zupełna degrengolada ich triumafalistycznych haseł, zamierzeń i teutońskiej buty.

    W domu dominowały smutek i niemożliwa do wypełnienia pustka po odejściu Tatusia, a Mama po powrocie z pracy popadała w trudne dla nas do opanowania stany depresyjne. Z czasem, pod wpływem zamiaru wybudowania na wiosnę rodzinnego grobowca, do którego przeniosłoby się Ojca złożonego czasowo w grobie Jego matki, nastroje te uciszały się nieco absorbowane kalkulacjami co i za ile można by jeszcze sprzedać, by podołać tej inwestycji, oraz odwiedzinami w pracowniach kamieniarskich, z którymi prowadziła wstępne pertraktacje.

    Rewelacją mogło być dla mnie znalezienie przez Hankę jesienią trzy lub czterogodzinnej pracy w zakładzie niemieckim, rewelacją dlatego, że zadziwiły mnie wówczas tupet i inicjatywa mojej słabo wtedy jeszcze dukającej po niemiecku siostry. Zakładem tym był Photo Verlag Hoffmann, jeden z setek oddziałów wielkiej sieci handlowej będącej własnością nadwornego fotografa Hitlera. Posiadał on wyłączność na portretowanie swego wodza, a jego sieć rozprowadzała takie „świętości narodowe” jak właśnie owe portrety, wszelkie sztandary i szturmówki nazistowskich organizacji oraz formacji paramilitarnych, pocztówki różnej maści i inne propagandowe utensylia. Mieścił się ten przybytek w niewielkim lokalu, dawniej zajmowanym przez elegancki sklep Leona Probsta na placu Mariackim, w narożniku ulicy Sienkiewicza, vis a vis hotelu George’a, a prowadziło go niemieckie małżeństwo Behrensów, ludzi stosunkowo młodych i wbrew szyldowi swego sklepu wyzbytych cech „panów świata”. Hanka miała być ich pomocnicą zajmującą się w głównej mierze wydawaniem z magazynu zamówień robionych przez firmy niemieckie i utrzymywaniem w nim porządku, ale ponieważ szybko coraz lepiej zaczynała dogadywać się po niemiecku, wykazywała dużo sprytu i inicjatywy, a przede wszystkim Behrensowie bardzo ją polubili, zaczęli ją coraz częściej zatrudniać w samym sklepie i z czasem nabrali do niej na tyle zaufania, że często zostawiali ją samą na całe godziny. Był to już okres początku exodusu wielu firm niemieckich z niepewnych dla nich terenów i ruch potencjalnych klientów specyficznej branży hoffmannowskiej systematycznie malał i moja siostrzyczka nie przepracowywała się.

    Ale jej energiczna natura nie znosząca bezczynności, a równocześnie częste pozostawanie w sklepie doprowadziły ją do zarówno „genialnego”, jak i bardzo nieetycznego, wręcz kryminalnego pomysłu wykradania z magazynu mniejszych i większych tzw. szturmówek sił zbrojnych SS (Waffen SS). Robione były one ze stosunkowo miękkiego płótna w kolorze białym i odpowiednio stemplowane czarną farbą literami SS, co przy ogólnym braku jakichkolwiek materiałów mogło powodować wynalezienie dla nich jakiegoś użytecznego zastosowania nieujawniającego ich na zewnątrz. Pomysł okazał się fantastyczny, bo już pierwsze wykradzione egzemplarze wyniesione przy pomocy Staszka bardzo szybko zostały wymienione przez Mamę na odpowiednie ilości nabiału u naszej gospodyni z Sokolnik. Po pewnym czasie zapotrzebowanie na ten trefny towar zaczęło się zwiększać, gdyż sprytne sokolniczanki przy jego pomocy zaczęły uzupełniać braki w swojej bieliźnie, szyjąc z niego głównie halki i majtki. Interes, oczywiście z dużą dozą rozsądku mojej siostry, rozkręcił się do tego stopnia, że przeżywałyśmy prawdziwe prosperity jedzeniowe, nie żałując sobie specjałów w rodzaju masła, sera, śmietany, a nawet drobiu. Wkrótce nieomal wszystkie mieszkanki podlwowskiej wsi Sokolniki mogły pochwalić się nową bielizną o szczególnie wyrafinowanym „ornamencie”, ale oczywiście mogły to zrobić to w sposób jak najbardziej zakamuflowany.

    Hanka bardzo pewnie doprowadziła cały interes do końca w momencie likwidacji sklepu i pośpiesznego wyjazdu Behrensów do Rzeszy, cały czas zdając sobie sprawę że w tym gorączkowym niepewnym dla Niemców okresie nikt nie będzie zawracał sobie głowy sprawdzaniem zawartości magazynu, który powoli stawał się bezwartościowy. A zresztą Sokolniki nie były przecież Nowym Jorkiem… , bo ileż można było w końcu jego mieszkankom tych halek zaoferować?

    Powolny odwrót Niemców pod naciskiem Armii Czerwonej powodował zbliżanie się frontu, z początku roku 1944 wprawdzie jeszcze bardzo od nas odległego, ale już dającego nam się we znaki coraz częstszymi nalotami radzieckich bombowców, lub tylko ich przelotami na tereny zachodnie. Zdarzały się też sporadyczne bombardowania pewnych obiektów we Lwowie. Wystawiały one moją podszytą zajęczym strachem naturę na ciężkie próby i pokpiwania ze strony mojej siostry. Po każdym alarmie biegłam pierwsza do naszej piwnicy, podczas gdy większość lokatorów nie schodziła do niej wcale. Do tych „odpornych” należała Haneczka, w wypadku dłuższych lub groźnej zapowiadających się nalotów, schodząca o piętro lub dwa niżej i przysiadająca na schodach nonszalancko zakręcając sobie włosy na przyniesionych lokówkach lub wynajdująca jakieś inne mechaniczne zajęcia.

    W efekcie ciężkiego nalotu na lwowski dworzec główny wczesną wiosną 1944 roku zginęły przywalone zbombardowanymi schodami prowadzącym na jeden z peronów dwie niemieckie sekretarki z naszego biura, które powracały z urlopu w Rzeszy. Jedną z nich była naczelna sekretarka, Fraulein Klein, o której pisałam, pozostająca do wyłącznej dyspozycji szefa Baurata Eicke. W wyniku tego wydarzenia wszystkie pozostałe pracujące u nas Niemki zostały odwołane do Niemiec, a decyzją Eikego miejsce Klein zajęłam ja. Miałam teraz własny pokój przylegający do gabinetu szefa, dwa telefony, i ową magiczną pieczątkę z orłem i swastyką tak pilnie dotąd strzeżoną przed „nichtdeutsche”. Teraz to już niebyły przelewki. Odbierałam moc telefonów, stenografowałam ogromną korespondencję dyktowaną mi przez szefa, którą następnie musiałam przetworzyć w maszynopis, a przecież nie zawsze udało mi się uchwycić wszystkie słowa, dyktowane mi szybko przez Eikego. Nieraz musiałam dobrze się nagłowić jak poradzić sobie z niemieckim tekstem. Gdy coś mi w nim zabrakło, na szczęście, mogłam pójść do szefa, który zawsze chętnie pomagał mi rozwikłać problem językowy.

    Tuż przed (a może po?) Wielkiej Nocy r. 1944 w nocnym, długim nalocie spędzonym tym razem przez wszystkich lokatorów w piwnicy – budynek nasz przy Zielonej został poważnie uszkodzony, a my zostałyśmy pozbawione normalnego, dalszego w nim mieszkania.

    Kraków styczeń 2005

    Czerwony front coraz bliżej

    Dlaczego owej fatalnej nocy w kwietniu 1944 skutki radzieckiego nalotu odczuliśmy i my, mieszkańcy ulicy Zielonej, gdzie, jak głęboko pamięcią sięgam, nie było w pobliżu żadnych celów godnych ataków – już dziś nie jestem w stanie dociec. Noc była koszmarna w swej długości, ciemności, klaustrofobicznie przeze mnie odbieranym zamknięciu piwnicznym, w tym ciągle powtarzanym nasilającym się i słabnącym ryku silników samolotowych zakończonym, jakby oczekiwanym, suchym trzaskiem i wstrząsem, który powalił nas wszystkich, ciasno ze sobą splecionych dłońmi i ramionami, na ziemię, przysypując bezgłośnie miękką, lepką sadzą, warstwą pyłu i okruchami oderwanego od ścian gruzu. Mój Boże ! Była to przecież tylko mała próbka tego, co działo się w czasie nalotów na Londyn, a później dywanowych nalotów na miasta niemieckie, nie mówiąc już o Warszawie. Moja wytrzymałość nerwowa okazała się tej nocy hańbiąco mizerna. Konfrontacja przeżyć naszych, tzn. mieszkańców całego domu 11 A z rzeczywistością odkrytą po wyjściu z piwnicy okazała się w pewnym sensie niewspółmierna. Poziom naszych doznań i wstrząs emocjonalny, jakiego doznaliśmy, znacznie bowiem przewyższał oczekiwane skutki. Dom nie został zmieciony z powierzchni ziemi, stał nadal, ale mocno nadwyrężony i to właśnie w części frontowej klatki schodowej i przyległych do niej pokoi (naszego tzw. salonu i jadalni). Wyrwa w dachu nad pionem schodów spowodowała ich załamanie i silne nadwyrężenie, co uniemożliwiło ich używanie, pozostawiając jako jedyną możliwość dostania się na piętra użycie oficynowej klatki schodowej, prowadzącej od podwórza na ganki wewnętrzne, skąd wchodziło się do poszczególnych kuchni.

    Oczywiście wszystkie szyby w oknach były wybite, a posadzki w pokojach, niebezpiecznie naruszone, załamywały się skosem ku ich środkowi, skutkiem czego wszystkie meble wywróciły się, bądź zmieniły swe zajmowane pozycje, a zawartość szaf i kredensów, a więc serwisy stołowe i wszelkie kruche przedmioty ze szkła i porcelany rozsiane były wszędzie w postaci odłamków i okruchów.

    Dalsze chronienie się w ścianach, które dotąd stanowiły nasze mieszkanie, nawet mimo zbliżającej się pełni wiosny, było już niemożliwe. Do momentu zdobycia nowego locum, a stało się to dopiero z początkiem czerwca, a więc w dobry, z okładem miesiąc później, musiałyśmy sobie radzić inaczej.

    Pomoc przyszła ze strony najbliższych przyjaciół Mamy, o których już kilkakrotnie pisałam. Moi rodzice chrzestni prof. Bocheński i dr Henryka Sawicka, nazywani przez nas wujciem Kaziem i ciocią Olą, po śmierci pierwszej żony wujcia pobrali się i ciocia zlikwidowała swoje mieszkanie przy Piekarskiej 11, przenosząc się do mieszkania męża przy Akademickiej 19. Było to mieszkanie nie tylko naprawdę piękne, ale i ogromne, pełne najróżnorodniejszych zakamarków. I w nim właśnie oddano nam jeden pokój, w którym mogłyśmy przebywać i nocować, pozostawiając wszystkie meble i cały nasz dobytek w zniszczonym domu. Chodziło się tam tylko, i to z duszą na ramieniu ze względu na jego naruszoną konstrukcję, aby wyciągnąć potrzebne części garderoby czy inne rzeczy osobiste.

    Dziwny to był okres w naszym życiu. Okres „bezdomności”. Pozbawione jakichkolwiek obowiązków domowych, po pracy robiłyśmy co chciałyśmy. Podczas gdy Mama, po powrocie od „Weigla” zjadała jakiś obiad z Bocheńskimi i pogrążała się w długie pogawędki ze swą przyjaciółką Ciocią Olą, my wpadałyśmy do różnych znajomych, szłyśmy gdzieś z nimi, włócząc się po parkach i ogrodach miasta, lub umawiając się z naszymi aktualnymi sympatiami, a wieczorem zjawiałyśmy się, bądź nie, jeśli utknęłyśmy u jakiejś koleżanki, na Akademickiej. Od czasu do czasu wypuszczałyśmy się na Zieloną po potrzebne drobiazgi, skradając się tam nieomal na palcach i zadając sobie pytanie „zawali się dziś któraś część podłogi, czy nie?”

    W Technisches Hauptamt czuło się już zupełne rozprężenie. Większość Niemców wyjechała, reszta z Bauratem Eicke na czele przygotowywała się już do ewakuacji, zapewniając pracownikom polskim dogodne warunki ewakuowania się wraz z nimi z możliwością zabrania rodzin i niezbędnych mebli. Szereg osób zresztą z tego później skorzystało.

    Fantastycznym odprężeniem i przygodą były dla mnie kilkakrotne niedzielne, motocyklowe wypady za miasto z moją ówczesną sympatią inż. Zbyszkiem Schneigertem. Nie tylko, że pracował on w tej samej, co ja, instytucji, ale był dobrym znajomym Staszka Lubienieckiego jeszcze z lat przedwojennych, gdy obaj uczęszczali na Politechnikę. Wprawdzie Zbyszek był starszy ode mnie co najmniej o lat 10, tym bardziej mi to imponowało, a prucie zielonych, podlwowskich szlaków na motocyklowym siodełku, czego nigdy przedtem nie próbowałam, po prostu uwielbiałam. Jednym z ulubionych celów naszych wypraw były stawy Janowskie.

    Chyba z końcem maja 1944 Zbyszek, który pozbawiony już niemieckiego nadzoru był panem Bauhofu naszej instytucji tj. Hauptamtu, wpadł na pomysł, by dwie bryczki i dwie pary koni zaprzęgowych należących do Bauhofu wykorzystać w celu rozrywkowym. I tak przez dwie czy trzy niedziele jeździliśmy tymi bryczkami za miasto w szalenie miłym i zgranym towarzystwie inicjatora tych wypraw Staszka Lubienieckiego, jego przyjaciela Janka Jarosza, inż. Adama Królikowskiego, przemiłego małżeństwa pracującego na Bauhofie Leszka i Ireny Jaworczaków, z wykształcenia polonistów, oraz młodziutkiej Anki Nowotnej. Do powożenia końmi chętnych było wielu, czasem i mnie z Hanką do tego dopuszczano, gdy byliśmy już na pustej drodze za miastem.

    To jeden z tych bardzo nielicznych słonecznych i beztroskich momentów lat wojny zapamiętanych w majowo – czerwcowej scenografii podlwowskich pól i łąk upstrzonych czerwienią maków i sadów uginających się pod ciężarem purpury wspaniałych czereśni kupowanych przez nas całymi wiadrami za grosze. Pamiętam moment, kiedy ucząca się wtedy jazdy na rowerze moja siostra, trochę jeszcze nieporadnie zjeżdżając z małej górki z całym impetem wjechała na rozciągającą się nad jakimś potokiem kładkę bez poręczy i , nie panując nad kierownicą, z ogromnym pluskiem wpadła wraz z rowerem do wody. Widok był w pierwszej chwili „mrożący krew w żyłach”, ale potem, na widok wynurzającej się z wody całej i zdrowej Hanki wyglądającej jak topielica – doprowadził nas do paroksyzmów śmiechu.

    Te piękne, wiosenne miesiące roku 1944 przeżywał Lwów szczególnie niespokojnym, podskórnym rytmem wywołanym nieuchronnie zbliżającym się frontem. Można już było mówić o coraz liczniejszym opuszczaniu miasta z jednej strony przez okupanta, z drugiej – prze4z młodych wysyłanych drogą łapanek ulicznych na roboty do wykrwawiającej się Rzeszy oraz przez tych mieszkańców Lwowa, którzy z różnych względów panicznie bali się ponownego zetknięcia z bolszewikami i woleli przedostać się za San, do zachodniej części Polski.

    Zniknął z naszego życia tak bliski nam Zdziszek Gergowicz wysłany na przymusowe roboty do Niemiec, a wraz z nim kilku innych znajomych. Wyjechało szereg moich koleżanek szkolnych. Zdziszek znalazł się we Wrocławiu, gdzie przeżył całe oblężenie miasta, poczym tam już pozostał, by związać się z tym miastem do końca swego życia. Jako pionier stał się jego budowniczym, jednym z twórców nowej, polskiej Politechniki, na której po latach został jej znakomitym profesorem, specjalistą w rzadkiej dziedzinie budowy tuneli, znanym w całym świecie, co pozwoliło mu na objechanie nie tylko kontynentu europejskiego, ale i odległych krańców globu.

    Wyjechali także ze Lwowa Zbyszek Schneigert i Janek Jarosz, zabierając się z ewakuującym się Technisches Hauptamt. Zbyszek, z którym po wojnie spotkałam się może dwukrotnie, wylądował w Zakopanem, gdzie przez długie lata był dyrektorem Przedsiębiorstwa Kolei Linowej na Kasprowy (dokładnej nazwy tej firmy nie pamiętam ).

    Ja straciłam pracę, ale to w tym gorącym okresie nie miało już żadnego znaczenia. Mamusia z Hanką intensywnie szukały nowego mieszkania, co tym razem okazało się sprawą dużo łatwiejszą. Już nikt nie wymagał stwierdzenia, że dany lokal „nadaje się lub nie do zamieszkania przez Niemców”, gdyż praktycznie już ich nie było. Znalazły go w pięknej kamienicy przy Piekarskiej 13 frontem wychodzącej na wylot ulicy Sakramentek. Po dosyć spartańskich warunkach mieszkania na Zielonej, to „nowe” zupełnie nas urzekło. Było bardzo duże, położone na parterze, z ogromnym tarasem wychodzącym na ulicę, posiadało trzy bardzo duże pokoje oraz czwarty mniejszy, jak też bardzo dużą, zupełnie „filmową” łazienkę. Przeniosłyśmy się tam z początkiem czerwca wraz ze wszystkimi meblami uratowanymi i wydobytymi z największym trudem i ryzykiem ze zniszczonego mieszkania.

    Poczułyśmy się jak właścicielki rezydencji na Beverly Hills, naiwnie nie przeczuwając, że już za kilka misięcy nieoczekiwana rzeczywistość, wobec której staniemy, każe nam za tę „luksusową” lekkomyślność zapłacić nowymi kłopotami.

    Kraków styczeń 2005

    Kiedy umiera nadzieja

    Już czerwiec 1944 roku, wobec szybko zbliżającego się frontu wschodniego, napełniał nas, wszystkich mieszkańców Lwowa, niebywałymi emocjami i wizjami końca wojny, a wraz z nim powrotem naszych żołnierzy, odzyskaniem wolności i wszystkiego tego, co utraciliśmy prawie 5 lat temu. Tylko ciągle docierające wiadomości o budzących grozę w swym bestialstwie i brutalności mordach dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich na mieszkańcach polskich w południowo wschodnim regionie kraju – przerażały nas i paraliżowały co pewien czas nasze euforyczne nastroje.

    Okres od objęcia przez nas naszego nowego mieszkania początkiem czerwca do połowy lipca, tj. do bezpośredniego zbliżenia się frontu pod Lwów i trwających kilka dni walk o miasto zapamiętałam jako wypełniony urządzaniem naszego wspaniałego „domu” i ciągłym przyjmowaniem w nim naszych przyjaciół w nastroju jakże odmiennym od tego , choćby sprzed roku. Wprawdzie finanse nasze znalazły się w stanie opłakanym, bo już nawet nie było co, ani komu wyprzedawać z resztek pozostałych w szafach i komodach, ale dopóki jeszcze można było kupić ziemniaki i wyjadać resztki z ostatnich przydziałów „weiglowskich” – nie przejmowałyśmy się tym specjalnie. Mama zaczęła „dorabiać” wypiekaniem fasolowych tortów, w których widocznie się wyspecjalizowała, i sprzedawaniu ich w znajomej cukierence oraz jakimś bufecie.

    Przeoczyłam fakt, iż ostatecznej ruiny w naszym budżecie dokonało wybudowanie na Cmentarzu Łyczakowskim rodzinnego grobowca, do którego przeniesiony został mój Ojciec wczesną wiosną tego przełomowego roku.

    Prawie co dzień docierały do nas wiadomości o wyjeździe któregoś z bliższych lub dalszych naszych znajomych, choć żadnej z nas w tym okresie nie przyszła nawet na myśl możliwość opuszczenia Lwowa. Właśnie teraz? Kiedy lada tydzień Lwów stanie się znów ważnym i wspaniałym miastem na mapie odzyskanej Ojczyzny?

    W połowie lipca odgłosy coraz bliżej podchodzącego frontu nie ustawały już ani za dnia ani w nocy, a kanonady ostrzału armatniego docierające ponurym pomrukiem w coraz krótszych odstępach czasu przeszywały mnie trwożnym lękiem, jakkolwiek świadomość realnego zakończenia wojny pozwalała mi go pokonywać. Któregoś z tych dni obiegła Lwów wiadomość, że cała administracja niemiecka opuściła właśnie miasto, a walki toczą się już w Zboiskach, więc czerwonoarmiejcy wkraczali do miasta od północnego wschodu.

    Kiedy rozpoczęły się walki uliczne siedziałyśmy już w domu, zupełnie uziemione, odseparowane od świata, przeważnie w kuchni położonej na tyłach budynku, z jakichś powodów nie schodząc nawet do piwnicy. I właśni wtedy, najniespodziewaniej, jak istota z innej planety, pojawił się nagle Staszek Lubieniecki, którego przyjęłyśmy wybuchami entuzjazmu i radości. Udało mu się przekraść przez front, biegnący już teraz ulicami miasta. W jego dzielnicy, a mieszkał wówczas przy Greckiej, bocznej Pełczyńskiej, grały jeszcze karabiny niemieckie, ale kiedy przemykał się zygzakiem pod murami domów i na znane sobie podwórkowe skróty, gdzieś w połowie drogi zobaczył już czających się za węgłami domów znane mu już dobrze sylwetki czerwonych „gierojów”. Ku naszej radości twierdził, że za kilkanaście godzin najdalej wszystko się skończy, my zaś w swej bezgranicznej nieświadomości i naiwności nie zdawałyśmy sobie sprawy, że wtedy wszystko się dopiero zacznie – nasz dramat, straszliwe rozczarowanie i pogrzebanie nadziei, nasze dylematy…

    Staszek pozostał z nami przez następnych kilka dni i gdy tylko walki w mieście ustały, podobnie jak tysiące naszych współmieszkańców, wyszliśmy do miasta. Ta przechadzka wryła mi się w pamięć na całe życie, patrząc bowiem na mury mego miasta, po pięciu latach niewoli, ujrzałam na ratuszu, na kamienicy Sprechera przy Akademickiej i w wielu oknach mijanych domów biało-czerwone flagi i las małych chorągiewek rozkwitłych jak najpiękniejsze kwiaty tam, gdzie tak jeszcze niedawno rozgrywały się wojenne dramaty. To był ten dzień zupełnie wyjątkowy, mający stanowić jedyne zadośćuczynienie za wszystko czego dotąd doświadczyliśmy, dzień, w którym nie objęły jeszcze tego miasta władze powtórnych okupantów, dzień triumfu AK, której żołnierze niewątpliwie tak cudownie to miasto ukwiecili. Szliśmy wszyscy w milczeniu, niesłychanie powoli, przystając co chwilę i chłonąc tę przedziwną atmosferę błysku wolności, z gardłem ściśniętym wzruszeniem i bijącym sercem.

    Jakże straszliwym kontrastem zaistniał dzień następny oraz kolejne godziny za nim postępujące. Najpierw w miejsce naszych biało-czerwonych symboli pojawiły się flagi niebiesko-żółte, a więc ukraińskie, a potem, kiedy i one zostały zdarte i przybyła forpoczta władz radzieckich pojawiły się znienawidzone symbole sierpa i młota, a na murach rozlepiono komunikaty informujące radośnie, iż Armia Czerwona ponownie wyzwoliła to miasto, by już na zawsze zostało wcielone do radzieckiej Ukrainy. I wreszcie szeptano sobie złowróżbne wiadomości, iż lwowska AK złożyła broń a całe jej dowództwo podstępnie aresztowano, co okazało się tragiczna prawdą.

    To był cios w samo serce, cios, po którym blizna we mnie nigdy się nie zagoiła. Osłaniały ją, oczywiście, niczym kojące opatrunki, przemijające lata, a wraz z nimi przeżywana rzeczywistość, wrastanie w nowe miasto, przyjmujące mnie zresztą bez specjalnego entuzjazmu i zrozumienia, zmieniające się wydarzenia, studia, nowe otoczenie i nowi ludzie, wielka miłość i jej skomplikowane bardzo spełnienie, małżeństwo, macierzyństwo… Ale ona zawsze we mnie tkwiła, odzywając się co pewien czas, zawsze bolesna , nie do uleczenia…

    Pamiętam, że wróciłam wtedy do domu, odarta już ze złudzeń i, jak małe dziecko, rzuciłam się na kanapę, wciskając głowę w poduszkę, początkowo z głośnym szlochem rozrywającym mnie całą, a potem ściszonym, nieustającym płaczem i tak przeleżałam przez całe popołudnie, nie zwracając nawet uwagi na próby uspokojenia mnie przez Mamusię i Hankę.

    Ale życie toczyło się dalej, powoli powracałam do równowagi. Jakoś niedługo po wkroczeniu czerwonych otrzymałyśmy nakaz zakwaterowania w naszym mieszkaniu oficera armii radzieckiej, którym okazał się jakiś, zdaje się kapitan, którego nie potrafiłabym odróżnić na ulicy od innych jego towarzyszy w tym myszowatym mundurze, mundurze charakterystycznej, płaskiej jak rondel, naleśnikowatej czapce na głowie, której nie zdejmował nawet podczas jedzenia. Okazał się zupełnie nieszkodliwy. Przez cały dzień nie było go w domu, a gdy wracał wieczorem, wchodził do kuchni, oczywiście w czapce, niewiele mówił, poczym wyciągał puszkę unrowską (UNRRA – Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Pomocy i Odbudowy utworzona celem przyjścia z pomocą krajom alianckim po zakończeniu działań wojennych) z tzw. „tuszonką” czyli tłustym boczkiem lub wędzonką, z kieszeni wyciągał scyzoryk, którym zręcznie puszkę otwierał i równie zręcznie tym samym scyzorykiem wyjadał całą zawartość.. Po tak zjedzonej kolacji, zawsze na stojąco, na stanowisku obok zlewozmywaka, ocierał tłuszczem okraszone usta w mankiet swego munduru, poczym odkręcał kurek z zimna wodą i podstawiając usta pod jej strumień chciwie zaspakajał swoje pragnienie po tak kalorycznym posiłku. Przez kilka pierwszych dni Mama ustawiała mu na stole talerz, nóż i widelec, proponowała szklankę gorącego herbatolu, ale on odmawiał, mówiąc krótko – „nie nada, nie nada” i odprawiał swój gastronomiczny spektakl ze scyzorykiem. Nie mogąc na to patrzeć, jeśli przypadkiem znalazłyśmy się w kuchni w czasie jego przyjścia, szybko z niej ulatniałyśmy się wiedząc już co nastąpi.

    Na szczęście jego pobyt u nas nie trwał dłużej niż jakieś dwa tygodnie. Byłyśmy znów całkowicie „u siebie”, ale bardzo szybko pojawił się nowy , poważny problem.

    Otrzymałyśmy mianowicie nakaz opuszczenia zajmowanego mieszkania, i to w terminie bardzo krótkim. Mama zdecydowała się na osobistą interwencję u jakiegoś podpisanego na tym nakazie urzędnika, oczywiście nie o polskim nazwisku. i , tym razem ja postanowiłam jej towarzyszyć i ją wesprzeć. Władze kwaterunkowe (o ile pamiętam wojskowe) urzędowały w pięknym gmachu dawnego Hotelu Krakowskiego, stanowiącego narożnik ul.Piekarskiej i placu Bernardyńskiego, więc bardzo blisko naszego domu.

    Nie wyobrażałam sobie, że interwencja w urzędzie może być czymś tak upokarzającym. Ta nasza, w czasie której człowiek siedzący za biurkiem, posługujący się językiem rosyjskim potraktował nas w sposób drwiąco-chamski, wymyślając nam od polskich burżujek. Nawet o przedłużeniu terminu nie mogło być mowy.

    Biało-czerwona flaga wywieszona na tym gmachu, na która patrzyłam tak niedawno, trwała już tylko w materii mojej wyobraźni.

    Kraków, luty 2005

    To jeszcze nie pożegnanie

    Schyłek lata i początek jesieni roku 1944, tak bardzo bolesny utraconą nadzieją i ruiną wszystkich planów związanych z rodzinnym miastem, upłynął na trudnym przeżywaniu dnia codziennego i zupełnym załamaniu się tych, jakże przecież skromnych, podstaw egzystencji, jakie stworzyłyśmy sobie w okresie okupacji niemieckiej. W pierwszych dniach i tygodniach nowej rzeczywistości ratowałyśmy się wyhodowanymi na naszej parceli na Kwiatkówce przez bliskie nam z okresu mieszkania na Stelmacha osoby – fasolką szparagową i ogórkami, zbieranymi tam z kilku jabłonek drobnymi ich owocami i, o ile dobrze sobie przypominam, cebulą. Ale to nas z Hanką nawet bawiło i było czymś w rodzaju biwakowej przygody.

    Palący problem znalezienia mieszkania znów został rozwiązany dzięki życzliwości przyjaznych nam ludzi. Tuz obok nasze dotychczasowego domu nr.13, z którego nas usuwano, w pięknej kamienicy nr.11 mieszkała w czteropokojowym mieszkaniu Ciocia Ola. Sąsiadowała bezpośrednio z dużym mieszkaniem dr Albina Musiała, znanego lwowskiego okulisty, późniejszego profesora UJ w Krakowie. Po wyprowadzce Cioci Oli, dr Musiał przejął jej mieszkanie, łącząc je ze swoim i obecnie zaproponował nam jego część składającą się z dwóch pokoi z wszystkimi przyległościami, z odrębnym wejściem zarówno z klatki frontowej jak i kuchennej. Zaakceptowałyśmy tę wspaniałą propozycję bez namysłu, oszczędzając przy tym wiele na przeprowadzce, gdyż mebli nie trzeba było przewozić, a jedynie przenieść z jednego do drugiego budynku.

    Nowe lokum, jakkolwiek bardzo ciasne w porównaniu z poprzednimi, szybko polubiłyśmy. W jednym pokoju zmieściła się prawie cała jadalnia, fortepian, duże biurko Tatusia i kanapowy narożnik ze stolikiem pozostawiony tu przez Ciocię Olę Bocheńską. W drugim urządziłyśmy pokój sypialny wstawiwszy tam dawną sypialnię Rodziców, toaletkę i wygodną otomanę.

    W mojej, podziurawionej jak ser szwajcarski, pamięci natrafiam w tym momencie na sporą lukę, w której nie mogę odnaleźć siebie z tej jesieni. Co ja właściwie wtedy robiłam? Jak przyczyniałam się do powiększania domowej kasy ? Majaczy mi się jakaś biblioteka, czy może szkoła, oprawianie książek w dużym pomieszczeniu zamkniętym szeregami doniczek z zielenią ustawionych na parapetach. Żadnych twarzy, postaci, nazwisk. Pustka. Ale to tylko migawka.

    Natomiast świetnie pamiętam inicjatywę Mamy udzielania lekcji gry na fortepianie. I tu mocno zarysowuje się przed moimi oczami sylwetka małej, drobnej, może 8-letniej dziewczynki, o ślicznej, delikatnej i szlachetnej buzi, przyprowadzanej do nas przez równie subtelnie wyglądającą mamę, o pięknej, ale jakby przyćmionej wielkim smutkiem twarzy. Te dwie istoty, które przyjechały tu z jakimś rosyjskim ówczesnym „vipem”, swoim mężem i tatą, niewątpliwie potomkinie przedrewolucyjnej jeszcze inteligencji, a może nawet arystokracji, dziwnie sprzecznie kojarzyły mi się z owym kapitanem wyjadającym z puszki tłustą tuszonkę swoim scyzorykiem.

    Hanka powoli odnajdywała się w swoim sportowym świecie z dawnymi, równie sportowymi koleżankami i kolegami i stając się członkiem klubu Spartanka czy Dynama, biegała na intensywne treningi pływackie (była dobrą pływaczką) i czynnie angażowała się w mecze sekcji koszykówki, stając się niedługo jedną z reprezentantek lwowskiego klubu w tej dziedzinie, opanowanej zresztą jeszcze wówczas przez polskie lwowianki.

    W tym letnio-jesiennym czasie tak wiele się działo, że moja pamięć z trudem nadąża za narastającą dramaturgią wydarzeń. Boleśnie przeżywaliśmy odgłosy walczącej Warszawy z trudem przebijające się przez linię frontu, a równocześnie przerażały nas nasilające się akty przemocy w stosunku do polskiej ludności. Młodzi ludzie masowo wzywani przez wojskowe komendy wcielani zostawali do armii i wysyłani bezpośrednio na front lub na przeszkolenie w głąb Kraju Rad, mnożyły się aresztowania i deportacje w kręgach AK-owskich, a ciągłe kontrole, zwłaszcza w nocy, rozpoczynające się waleniem kolb w bramy domów, czy aby ktoś bez odpowiednich dokumentów nie znalazł się w czyimś domu czy mieszkaniu, spędzały nam spokojny sen z oczu,. Pamiętam, że dramatycznie przeżywałyśmy taką noc, kiedy Staszek, w środku nocy, zmuszony był kryć się w naszym dużym koszu z bielizną przeznaczoną do prania. Było to już wtedy, kiedy na stałe ukrywał się u nas. Nasz najbliższy przyjaciel, Zbyszek Szymonowicz, musiał się rozstać z rodziną i miastem, i wcielony do wojska polskiego, odbył cały szlak bojowy aż do Berlina i tylko dzięki temu przebył ten szlak bezpieczniej od innych.

    Najtrudniej przeżywał problem wcielenia do wojska właśnie Staszek, choć zdawało by się, że rocznikowo powinien być poza jego zasięgiem. Wzywany do swego „raj-komu”, z wbitą już do odpowiedniego dokumentu pieczątką o wcieleniu go do wyznaczonej kompanii – moje określenia dotyczące wojska są zupełnie nieprecyzyjne – gdy otrzymał wezwanie z dokładnym terminem i miejscem swego stawienia się, postanowił swoje dokumenty spalić, mieszkanie zamknąć i zjawić się u nas, na Piekarskiej. I tak rozpoczął niebezpieczny okres życia człowieka stojącego poza nawiasem społeczeństwa kontrolowanego. Przyjęłyśmy go jako lokatora narożnej kanapki, na której, dzięki swej drobnej posturze, mógł sypiać, a jedynym problemem stało się utrzymanie faktu jego zamieszkania u nas w zupełnej tajemnicy, przed najbliższymi sąsiadami nawet. A tymi była rodzina dr Musiała składająca się z jego żony, szwagierki i 4- czy tez 5-letniego synka Krzysia. I tego właśnie synka baliśmy się najbardziej, był bowiem chłopczykiem bardzo wścibskim i bystrym i wpadał często zupełnie nieoczekiwanie drzwiami prowadzącymi do kuchni od tylnej klatki. Zresztą nasza kuchnia stała się częstym miejscem niezapowiadanych sąsiedzkich odwiedzin przede wszystkim matki Krzysia, drobnej, przystojnej i atrakcyjnej brunetki, niesłychanie, delikatnie mówiąc wymownej, która łatwo mogła zupełnie nie świadomie coś komuś „chlapnąć” o częstej u nas obecności Staszka, którego zresztą znała. Z niewiadomych powodów nazywaliśmy ją Pergolą i zarówno ona, jak i jej synek stali się dla nas postrachem, zwłaszcza kiedy wpadali późnym wieczorem i wtedy Staszek musiał zamykać się w ciemnej łazience.

    Oczywiście nie tkwił on bez przerwy w domu, ale prawie codziennie z niego wychodził, będąc bowiem mocno zaangażowany w ciągle działające „podziemie”, o czym nigdy się nie mówiło, miał swoje zadania do wykonania i kontakty do utrzymania. Zawsze wtedy denerwowałyśmy się dopóki nie wrócił.

    Wraz z pojawieniem się w naszym domu Staszka, czyli Lubasa, ożywiło się ogromnie nasze życie domowe. Ten z natury niesłychanie wesoły i żywy człowiek, o świetnym tzw. absolutnym słuchu, wygrywający z fantazją i wielką łatwością wszystkie piosenki lwowskie i szlagiery lat przedwojennych, był także niesłychanie towarzyski. Wkrótce więc przyprowadził do naszego domu swoich przyjaciół – Zbyszka Lipczyńskiego z żoną Tusią, oraz mieszkającego naprzeciwko nas aktora teatralnego Jurka Fitio. Ten pierwszy to współpracownik Lwowskiej Wesołej Fali, kompozytor, akompaniator i szef „Wesołej Piątki”, piszący dla „Fali” wiele tekstów i piosenek. Jego żona, śpiewaczka, w momencie naszego poznania pracowała wraz z mężem ówczesnej Operze: ona jako chórzystka, on natomiast był dyrygentem chóru. Z tymi bardzo miłymi, fantastycznie „lwowskimi” Lwowiakami zaprzyjaźniłyśmy się od razu, a oni stali się częstymi naszymi gośćmi.

    Ale wieczory, kiedy oni zajęci byli w teatrze, przebiegały spokojnie i poważnie. Ja i Staszek tłumaczyliśmy wspólnie jakieś wiersze z literatury niemieckiej, pisaliśmy drobne utwory, redagowaliśmy satyryczne gazetki lądujące na ścianie ustronnego miejsca.

    Przełomem ekonomicznym naszego gospodarstwa stała się odważna inicjatywa Mamy. Mniej więcej z początkiem zimy 1944 wpadła ona na pomysł odnajęcia malutkiego pomieszczenia znajdującego się w grubym murze otaczającym podwórze i cofnięte od ulicy zabudowania stanowiące pracownię stolarską p.Tenerowicza, a usytuowanego w odległości kilkudziesięciu metrów od naszego domu, czyli, jak pamiętam, przy Piekarskiej 38. Pomieszczenie to, do którego wchodziło się najpierw szeroką, żelazną bramą i tuż za nią wąskimi, bocznymi drzwiami, posiadało coś w rodzaju małego okna wystawowego otwierającego się na ulicę. Nie wiem kto i w jaki sposób użytkował go przedtem, ale po zawarciu umowy z p. Tenerowiczem, Mama stała się najemczynią kiosku, w którym postanowiła sprzedawać głównie papierosy i tytoń nabywane u żołnierzy radzieckich. Najlepiej sprzedawało się przede wszystkim machorkę, ale także szły nieco droższe „biełomory” i węgierskie „junaki”, nie mówiąc już o amerykańskich „camelach” i „lucky strike’ach”. Nie był to kiosk z prasą, ale poza papierosami sprzedawało się tu wszystko, co Mamusia i Hanka zdołały kupić od przechodzących, głównie żołnierzy. Były więc i żyletki i sznurowadła, a czasem małe flaszeczki z wodą kolońską i mydełka, jakieś drobne ciasteczka, które piekło się w domu, wreszcie zapałki i inne potrzebne drobiazgi. Kiosk zaczął prosperować doskonale. Dla nas była to niezła zabawa, jakkolwiek prowadziły go przede wszystkim Mama i Hanka, które dopuszczały mnie rzadko do samodzielnej sprzedaży, twierdziły bowiem, że się do tego nie nadaję i nie umiem się targować z oferującymi towar.

    Szaleńczy Sylwester urządzony w naszym mieszkaniu, oczywiście ze Staszkiem w roli człowieka-orkiestry, Lipczyńskimi, Jurkiem Filio, Alką Wojciechowską Leńko i Olkiem Baumgartenem, trwający aż do południa Nowego Roku 1945, był spontaniczną reakcją na to, co działo się wokół nas, sposobem zagłuszenia coraz bardziej napiętej atmosfery niepewności naszej egzystencji we własnym rodzinnym mieście. Wkraczaliśmy w rok decydujący o naszym przyszłym życiu i zdając sobie z tego sprawę, równocześnie chcieliśmy o tym zapomnieć.

    Kiedy tak omijając bariery czasu, powracam do tamtych dni i miesięcy owego roku, ciągle jeszcze czuję szczęśliwość bycia tam, w murach tego miasta, cieszenia się jego zimową, a potem wiosenną urodą aż do momentu kiedy któregoś słonecznego popołudnia nie stania na progu naszego „domu” wysoka postać w mundurze oficera NKWD, (a może już wówczas KGB) i nie powie – „Chcę porozmawiać z grażdanką Wandą Niemczycką”.

    Kraków, marzec 2005

    OSTATNI ROZDZIAŁ

    Zupełnie nie jestem w stanie sobie przypomnieć kiedy dokładnie i w jakich okolicznościach, ciągle zmieniająca swój bieg pod naporem wydarzeń wojennych, ścieżka mojego życia zaprowadziła mnie na Weterynarię. Tym razem po raz ostatni. Prawdopodobnie było to z końcem zimy 1945 kiedy powróciłam tam, dokonując zapisu na trzeci rok studiów i ten sposób znalazłam się w kręgu dawnych, tak bardzo lubianych kolegów w osobach Zosi Kalinowskiej, Zosi Radwańskiej, Kaji Sylwester, Janki Turba, Zdenka Dolejsza. Wkrótce dołączyli do nich będący od nas o rok wyżej Janusz Gottwald, Roman Tokarski, Romek Presz i Marian Berka, i staliśmy się bardzo zwartą i zaprzyjaźnioną grupą. Te ostatnie moje lwowskie miesiące wiosenne i letnie były po prostu cudowne, przede wszystkim z racji tak bardzo urokliwego położenia uczelni na stoku pięknego terenu wzgórza łączącego ulice Piekarską z Kochanowskiego. Stojący przy Piekarskiej tzw. Pałacyk Batyckich od 1939 przyłączony wraz z całym należącym do niego terenem do Akademii (wówczas już Instytutu Weterynaryjnego) stanowił najwyższy „bastion” tej rozległej, szmaragdowej krainy ukwieconej pocałunkami wiosny rozrzuconymi pomiędzy kępami krzewów, drzew owocowych i z rzadka rozsianych zarośli. Jakże wspaniale zbiegało się po niektórych wykładach tu się odbywających po sprężystych, miękkich kępach traw, pośród cienistych drzew aż po rozrzucone zabudowania Akademii rozciągnięte wzdłuż ulicy Kochanowskiego! Jak beztroskie godziny spędzaliśmy tam na rozmowach, flirtach czy dyskusjach, opalając się w enklawach otoczonych bujną zielenią, grając w karty, czytają lub po prostu marząc! Podobnie, jak w latach moich dziecinnych korzystaliśmy, jako nieliczni, z ciągle istniejącego, choć zaniedbanego, boiska sportowego przy Kochanowskiego. Spontanicznie stworzyliśmy stały zespół siatkówki, namiętnie oddając się zawziętym meczom konkurencyjnych drużyn.

    Nasza grupa, oczywiście, nie wolna była od młodzieńczych flirtów i zakochań. Zosia Radwańska i Zdenek tworzyli już pare nierozerwalną i wiadomo było, że w najbliższym czasie pobiorą się. Przemiła, bardzo inteligentna i pełna humoru, o mocnym i pięknym charakterze, Zosia Kalinowska dyskretnie kochała się w Romku Preszu. Nic jednak trwałego z tego nie wyszło, a Zosia, jak później się dowiedziałam, po ukończeniu studiów wyszła zamąż i osiadła daleko, bo w Gdańsku czy Gdyni, pracując tam w swoim zawodzie.

    Nie wiem co stało się z Kają Sylwester. Była prześliczna, o jasnych falujących włosach, dla mnie – uosobieniem jakiejś poetyckiej frazy, akordem letniego wiatru wśród szumiącego zboża. Kiedy doszła do naszej „starej” grupy z poprzedniego okresu studiów wraz z Marianem Berką, zdawało mi się, że jest w nim zakochana, ale Marian dosyć szybko obdarzył szczególną sympatią mnie i niedługo staliśmy się nieodłączną parą. To był naprawdę kochany, przedobry chłopak. Wysoki, doskonale sprawny fizycznie, ciemny brunet o kasztanowo – piwnych oczach patrzących łagodnie i przyjaźnie na świat. Był taki świeży, prostolinijny i oddany mi bezgranicznie w tym naszym bardzo młodzieńczym niedojrzałym uczuciu. Wiele mu zawdzięczam, bo trwał przy mnie i pomagał mi w ostatnich tygodniach przed moim wyjazdem ze Lwowa. Dziś z sentymentem wspominam nasze siatkówkowe wyczyny, graliśmy bowiem zawsze razem – ja wystawiałam mu zawsze piłki przy siatce, gdy doszliśmy do niej, a on je atomowo ścinał, w czym nikt nie mógł mu dorównać. Wiem, że po studiach też ulokował się na Wybrzeżu, zdaje się w marynarce, ale po wojnie widziałam go już tylko raz czy dwa razy, gdy z córeczką przyjechał do Krakowa i spotkaliśmy się.

    Pozostali Janusz Gottwald i Romek Tokarski, bez zdobywania serca którejkolwiek z nas, byli miłymi towarzyszami lawirującymi w swych wesołych adoracjach między nami.

    Wkrótce najbliżsi mi z tej grupy stali się częstymi gośćmi naszego domu. Niektórzy, jak Zosia Kalinowska czy Marian chętnie pomagali w kiosku, gdy Mamusia i Hanka nie mogły w nim siedzieć. A wszyscy razem, ze Staszkiem na czele stworzyliśmy coś w rodzaju domowego kabaretu. Tu pomysłodawcą i aranżerem był Staszek, odtwarzając kapitalnie, we własnej inscenizacji urocze wiersze, takie jak „Kaczka Dziwaczka”, czy „Byk Fernando”. Zosia prezentowała dowcipne, satyryczne monologi własnego pióra, ja zaś śpiewałam (według Hanki – wyłam) przy akompaniamencie Staszka lub Zbyszka Lipczyńskiego dawne przeboje.

    Owej pięknej wiosny, jakże jeszcze wówczas polskiej we Lwowie, na dobre ruszyła akcja repatriacyjna i coraz częściej słyszałyśmy od znajomych o ich odwiedzaniu powstałych urzędów repatriacyjnych (PUR – Polski Urząd Repatriacyjny), gdzie zapisywali się na wyjazd do tej nowej Polski. Nam, jeszcze ciągle, wydawało się to dziwnie nierzeczywiste i nawet do głowy nie przychodziły nam jakieś bardziej konkretne decyzje. Natomiast dzięki tym repatriacyjnym tworom diametralnie zmieniła się sytuacja Staszka. Jego podziemne kontakty doprowadziły do wydobycie go z niebezpiecznego „niebytu”. Stał się teraz „ważnym” urzędnikiem Rejonowego Pełnomocnika d/s repatriacji w Chodorowie, zaopatrzonym we wszelkie „prawomyślne” dokumenty. Wyjechał do Chodorowa i wpadał już tylko na dzień lub dwa do nas, na Piekarską.

    Zrobiło się w naszym mieszkaniu dziwnie pusto i cicho, mimo, że przybył nam nowy mieszkaniec. Nie wiadomo mi bowiem już w jaki sposób znalazł się u nas nowy pies, nie w pełni rasowy spaniel o przedziwnej, nieco ostrej sierści, maści czekoladowo – brunatnej, któremu nadałyśmy imię „Tumba”. To był pies szatan, o niebywałym temperamencie, żywotności i sile, który w przyszłości miał nam przysporzyć wielu kłopotów.

    Los dziwnie łaskawie ubarwiał mi te ostatnie (o czym nie mogłam przecież wiedzieć) miesiące w tym moim jeszcze ciągle Lwowie. Poza bujnym życiem studenckim otworzyła się także przede mną, tak mało dotąd wykorzystana możliwość doznań artystycznych, teatralnych. W otwartym w 1944 roku i kierowanym przez Bronisława Dąbrowskiego Teatrze Polskim przy ulicy Jagiellońskiej wystawiano wspaniałe sztuki klasyki polskiej w wykonaniu świetnego zespołu, stworzonego z najlepszych aktorów polskich, którzy znaleźli się we Lwowie rzuceni tu burzliwymi nurtami wojny. Do dziś mam przed oczami znakomite i piękne, odbierane przez entuzjastyczną publiczność frenetycznymi oklaskami, „Wesele” Wyspiańskiego i doskonałą, brawurowo zagraną przez Irenę Tomaszewską i Tadeusza Surowę kameralną sztukę Zapolskiej „Ich czworo”. W zespole tego teatru znaleźć można było takie nazwiska jak Jadwigi Żmijewskiej, Alfreda Szymańskiego, Tadeusza Kondrata, Artura Młodnickiego, Krystyny Feldman czy Tadeusza Przystawskiego.

    Los zsyłający mi tyle radosnych chwil z przyjaciółmi w ogrodach uczelni, na boisku czy przy namiętnie rozgrywanych nieraz wieczorami partiach bridge’a zesłał mi również pewnego słonecznego popołudnia wiosenny grzmot ostrzegawczy, którym był stojący w progu naszego mieszkania i domagający się rozmowy ze mną – enkawudysta. Wysoki, bardzo przystojny, o niemal filmowej urodzie, i wykazujący cechy najlepszego wychowania, obalał wszystkie moje doświadczenia i wyobrażenia wynikające z moich dotychczasowych kontaktów z przybyszami ze Wschodu. To nie był Azjata, ale Europejczyk i to było moje pierwsze zaskoczenie, gdy on, prosząc Mamusię o pozostawienie nas samych, zamykał drzwi pokoju, w którym miał ze mną rozmawiać. Byłam tak zaskoczona, że nawet nie przerażona tym, że jego wizyta może dotyczyć moich kontaktów, które „miałam na sumieniu”.

    Szybko jednak zorientowałam się, że jego pytania i zainteresowania wskazują na jakąś gigantyczną omyłkę dotyczącą czegoś, lub kogoś o czym, lub o kim nie mam najmniejszego pojęcia. Odkrywając to, zyskiwałam momentalnie na pewności siebie, odpowiadając swobodnie. Również przeglądane przez niego albumy fotograficzne, które kazał sobie pokazać, zwłaszcza te z czasów szkolnych, widocznie go nie zadowoliły i jego rozczarowanie widoczne było na jego twarzy. Byłam już pewna, że ktoś mnie wmanewrowuje w sprawę, o której nie mam pojęcia.

    Nasza „rozmowa” zakończyła się niesłychanie uprzejmym poinformowaniem przez niego Mamy, że teraz zabiera mnie na spacer i prosił ją, aby się nie niepokoiła, bo na pewno wrócę z niego pod wieczór. „Spacer” był długi, bo szliśmy pieszo – ja, lekko wysunięta do przodu, on – nieco cofnięty i z boku, zachowujący się tak jakby mnie nie znał, tylko w odpowiednich momentach dyskretnie wskazujący, w którą stronę mam się kierować. W ten dziwny, milczący sposób znaleźliśmy się w górnej części ulicy Pełczyńskiej przed dawnym gmachem Miejskich Zakładów Elektrycznych, a tak jak i od roku 1939 i obecnie siedzibą NKWD. Nie chcę się tu rozwodzić, jak byłam tu przesłuchiwana przez innego enkawudystę i przez dwie lub trzy godziny zarzucana bardzo wąskim zakresem ciągle tych samych pytań.

    Było już zupełnie ciemno i mżył przyjemny, majowy deszczyk, kiedy eskortowana przez kogoś o niższej randze oddałam przy wyjściu wręczoną mi przepustkę i wychodziłam na ulicę.

    W swej niezrozumiałej dziś dla mnie naiwności, czy może niefrasobliwości, w czym sekundowali mi zresztą zarówno Hanka, jak i Staszek, o całym incydencie omalże zapomniałam, traktując go jako jakąś pomyłkę.

    Lato przemknęło słoneczną smugą, darząc nas godzinami beztroski w ogrodach uczelni, na boisku i przy zielonym stoliku, jak też przy coraz częstszych pożegnaniach znajomych, wyjeżdżających purowskim transportem. W naszym domu żadne decyzje jeszcze nie zapadły.

    Na pierwszy wykład w jednym z pierwszych dni października oczywiście się stawiłam i do dziś pamiętam, że miał to być wykład z fizjologii, której wykłady odbywały się w budynku przy Kochanowskiego 63. Wejść do tego budynku można było z dwóch różnych stron – bramą wejściową od ulicy, lub bocznym gankiem prowadzącym od podwórza łączącego się z terenem wszystkich zabudowań uczelni. Z reguły my, studenci, korzystaliśmy z tego wejścia bocznego. Stojąc tak w licznej grupie kolegów i czekając na wejście na salę, nagle uczułam, że ktoś z sekretariatu gwałtownie ściska mnie za ramię i szepcze do ucha „przyszło dwóch z NKWD, pytają o ciebie, bo mają cię aresztować, już tu idą, wejdą bramą od ulicy”. Nie odczułam nic, dosłownie nic, tylko jakby jakiś automat zadziałał we mnie i powiedział do stojącej obok Zosi „musze natychmiast wyjść, nic nie mów”. Przeciskając się szybko przez tłum czekających wyszłam schodami na podwórze, a potem spacerowym krokiem poczęłam się oddalać alejką prowadzącą równolegle do Kochanowskiego i wychodząca na ulicę już blisko placu Gosiewskiego.

    Idąc, czułam w sobie zupełną pustkę, w dodatku nie wiedziałam co ze sobą zrobić. I wtedy właśnie zobaczyłam naprzeciwko siebie idącego w moja stronę Mariana. Uchwyciłam go za ramię. Otaczający mnie świat znów nabrał barw i kształtów, a grunt pod moją stopą znów stal się pewny.

    Nie przekroczyłam już nigdy progu naszego domu przy Piekarskiej 11, a dwie najukochańsze istoty Mamusię i Haneczkę zobaczyłam dopiero po 9 czy 10 miesiącach. Tym razem ostrożność zwyciężyła i okazała się konieczna. Funkcjonariusze z Pełczyńskiej zjawili się na Piekarskiej po kilku dniach, by usłyszeć od Mamy, że „córka uciekła z narzeczonym i ona nie ma pojęcia gdzie jest”. Te wizyty zresztą powtarzały się potem jeszcze kilkakrotnie.

    Pierwsze dwa czy trzy dni spędziłam pod dachem najbardziej zaprzyjaźnionej rodziny Szymonowiczów, by potem przenieść się do mieszkania Leszków Jaworczaków przy Akademickiej 3. Był to budynek, w którym mieściło się najmłodsze chyba we Lwowie kino „Europa”. Oni mieszkali w oficynie. Przez cały czas nie opuszczałam swoich schronień, a jedynym moim łącznikiem, poza Leszkami, ze światem i domem był Marian. Rada rodzinna ze Staszkiem na czele orzekła, że zostać we Lwowie już nie mogę. Staszek w porozumieniu ze swoim szefem inż. Hungendorfem, pełnomocnikiem ds. repatriacji w Chodorowie, wyrabiał mi potrzebne dokumenty pozwalające na wyjazd z transportem mieszkających w tym regionie rolników. Potem czekałam już tylko na datę transportu, a tym samym mój wcześniejszy wyjazd do Chodorowa.

    Nastąpił on mniej więcej w połowie października. Ten dzień był słoneczny, ale zimny, tak jak zresztą cały październik tego 1945 roku, zsyłający wczesne poranne i wieczorne przymrozki. Jechaliśmy tramwajem na dworzec – ja, Staszek, inż. Hungendorf i młoda urzędniczka chodorowskiego biura o imieniu Hanka. Miałam na sobie ciepły płaszcz, sweter i mocne buty oraz niedużą starą walizeczkę wypełnioną najpotrzebniejszymi rzeczami osobistymi. Gdzieś w płaszczu wszyty miałam zwitek kilkudziesięciu dolarów – wszystko przygotowane przez Mamę i Hankę.

    Nie pożegnałam się ani z rodziną, ani z Tatusiem na cmentarzu, ani z przyjaciółmi, ani ze Lwowem, tym moim najmilszym, najpiękniejszym… Nie czułam wtedy nic, ani żadnego bólu, smutku, smaku rozstania… To był po prostu szok, miałam przed sobą ścianę, za którą wszystko było obce, nieznane, nieprzeczuwane…

    Ostatni rozdział został zamknięty.

    Kraków, luty 2005


    ANEKS

    Do moich wspomnień z czasów wojny 1939 – 1945

    Kiedy byłam dziewczynką modne i powszechne było posiadanie tzw. pamiętniczka, w którym najbliżsi z rodziny, przyjaciele i koleżanki szkolne wpisywali, a czasem i rymowali zgodnie ze swą fantazją „coś” na pamiątkę przyjaźni czy znajomości z jego właścicielką. Dotyczyło to tylko dziewcząt.

    I oto leży przede mną coś w rodzaju książki oprawnej w brązową, lekko chropawą skórę, opatrzonej małym zameczkiem. Kiedyś posiadałam do tego zamka malutki, złocony kluczyk, ale od dawna gdzieś się zagubił. Po wielu, wielu miesiącach, może nawet latach, otwieram ją z pewnym wzruszeniem i odczytuję zawarte tu niektóre wpisy.

    Z małej wklejki na wewnętrznej stronie okładki mogę się dowiedzieć, że pamiętnik ten został zakupiony w sklepie p. Jana Bromilskiego we Lwowie, przy ulicy Legionów 13. Następna jego strona u góry nosi zapis dokonany energicznym pismem mojej matki chrzestnej dr. Sawickiej – Bocheńskiej. „Ukochanej mojej Wandeczce w dniu 9-tych urodzinek – Ciocie” i data 29.IV.1939.

    Tuż obok, na przeciwległej stronie wyraźnym, pięknym pismem krótko skreślono „… abyś, Wando, pamiętała o Leszkach data 10 września 1945”. A potem już cały szereg wpisów, z których wybrałam te z roku 1945.

    „Lwów 27.VIII.45. „Najsłodszemu Dziewczątku” nr. 1 na pamiątkę szczerej, prawdziwej przyjaźni, zadzierżgniętej w ciężkim a brzemiennym w wypadki „sezonie politycznym” 1944 – 45, w przeddzień wyjazdu do dawnego swego gniazda Katowic, z wewnętrznym przekonaniem, że przyjaźń nasza przetrwa i to, i pozostanie nam na długie, długie lata.
    Tusia i Zbyszek Lipczyńscy”

    „Konne wycieczki!
    Wieczory pod lipą?
    Sjesty na czerwonej kanapce!
    Nasłuchiwanie czy idą!
    I wreszcie Chorodów!
    To wszystko razem ze Staszkiem L.
    4.X.1945 Chodorów”

    „Twój ostatni dzień we Lwowie
    Po daremnych trudach wymyślenia czegoś egzotycznego
    Piszę Ci tych parę słów, abyś patrzyła śmiało zawsze
    W życie i wiedziała o tym, że wygrywaliśmy oboje w siatkę
    I bridża – musimy wygrać i życie!
    Lwów 10 X 1945
    Marian”

    „WET – BUDA 1945
    Wet – buda
    Dziewczęta
    Ma cuda!
    W oczętach skry złote
    I słońca
    pieszczoty
    gorące!
    Humory
    Cudowne
    Wieczory
    Czarowne
    Młodości ułuda

    I nasza Wet – Buda
    Niech żyją!
    1.VI.35 Wierszokleta – in spe konował
    Zośka Kalinowska”
    a poniżej podpisy
    Roman Tokarski 1.VI.45
    Kaja Sylwester 1.VI.45
    Rybotycki Ludwik 1.VI.45
    Melanowicz Zbigniew 1.VI.45
    R.Presz 10.IX.45
    I ja też dołączam do łazarzy kupy Zdenek

    „Tęsknota pędzi nas przez daleki, smutny i szary gościniec życia i każe szukać serca, uśmiechu, lub jednego kochanego spojrzenia. I wszyscy szukamy, bo jesteśmy marzycielami i głupcami, i ja i Ty…
    Wandokanty”
    (Franciszek Wandokanty, wówczas asystent katedry fizjologii, w r.1946 otrzymał tytuł doktora już we Wrocławiu)

    I wreszcie wpis może najcenniejszy, dokonany przez człowieka, któremu zawdzięczam swój wyjazd i opiekę nad sobą. Tym kimś był inż. Hungendorf (niestety imienia nie pamiętam) zaliczany przeze mnie do najbardziej urokliwych, ciekawych, a nawet potrafiących zafascynować swoją osobowością mężczyzn, jakich spotkałam w swoim życiu.
    „Główny Pełnomocnik
    Polskiego
    Komitetu Wyzwolenia Narodowego
    do spraw Repatriacji
    Rejonowy Pełnomocnik w Chodorowie (wbita oryginalna pieczątka)
    19.X.1945
    Nr.0001/45
    KARTA EWAKUACYJNA Nr.1890

    Na pamiątkę chwil ciężkich i przykrych dla tych wszystkich, którzy zmuszeni dobrowolnie opuścić swoje rodzinne strony, by na Zachodzie szukać nowych, jadących jednak z wiarą, że tu wkrótce wrócą.
    Wpisał jeden z tych, któremu w udziale przypadło wywozić Polaków z Polski do Polski
    Hungendorf


    I może jeszcze na koniec wszystkich moich wynurzeń wiersz, który do mnie dotarł napisany przez nieznaną mi Lwowiankę, niewątpliwie moją rówieśniczkę, obecnie mieszkającą w Argentynie. Niestety nie udało mi się do niej dotrzeć, by uzyskać jej zgodę na przytoczenie jej wiersza, ale może Ona mi to wybaczy…

    Maryla Kurz Waechsler
    Argentyna

    Młodość czereśnią pachnąca

    Idę przez samo serce mego miasta
    Ulicą niegdyś tak gwarną i tłumną,
    Każdy budynek w pomnik mi wyrasta,
    Każda Latarnia zda mi się kolumną,
    Którą wymijam jak kamień milowy,
    A moja młodość w tym mieście ukryta
    Zdejmuje beret z rozczochranej głowy
    I biegnie do mnie aby mnie przywitać.

    Pół wieku przeszło czekała schowana
    Na Jabłonowskich i na Górze Jacka,
    Za pniem starego, grubego kasztana
    I teraz do mnie powraca znienacka.
    Młodości moja, ty niedowarzona.
    Jak kryształ czysta i jak nektar słodka
    Jeszcze raz chciałabym cię wziąć w ramiona
    I Twoje wargi na mych ustach spotkać.

    Gałąź czereśni trzymasz w mocnej dłoni,
    Patrzysz się na mnie jasnymi oczyma,
    Młodości ja cię nie mogę dogonić,
    Ani ci kroku nie umiem dotrzymać.
    Choć mi się serce do ciebie wyrywa,
    W te moje lata samotne i starsze,
    Ty jeszcze ciągle jesteś we mnie żywa
    I nieść cię pragnę przed sobą jak tarczę.

    Choć mi sił czasem nie staje w ramionach,
    Ja cię w pamięci do końca zachowam.
    Młodości moja na zawsze stracona,
    Coś pozostała na ulicach Lwowa !

  • Copyright 2004-2005 Wanda Niemczycka Babel
    Wszystkie prawa zastrzeżone.

    Powrót
    Licznik