Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

Ogród

Nie był to ogród w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie było w nim grządek, ścieżek, zasadzonych kwiatów. Była to wielka położona w przeważającej mierze na ostrym stoku przestrzeń soczystej zieleni w lecie, a złoto purpurowej bo usianej wielką ilością drzew, w jesieni, ściśle stapiająca się w jednym ze swych boków z całym kompleksem mniejszych i większych budynków stanowiących Akademię Medycyny Weterynaryjnej, której ojciec nasz był profesorem, a w latach dwudziestych jej rektorem.

Ale my, które wychowałyśmy się i wyrosły na tej cudownej przestrzeni, nazywałyśmy ją Ogrodem, do którego chodziłyśmy w każdy pogodny dzień roku i który, nie wiedząc nawet o tym kochałyśmy tak, jak kocha się ulubione góry, jeziora, lasy czy łąki.

Wchodziło się do tego Ogrodu od ulicy Kochanowskiego (nr 67) wielką, kutą z metalu bramą rozpiętą między biegnącym wzdłuż ulicy ogrodzeniem stanowiącym metalowe pręty umocowane w solidnej podmurówce. Tuż za bramą, na prawo, witał wchodzących miły, kulturalny pan, stojący na progu małego domku, będącego portiernią, a równocześnie mieszkaniem prywatnym tego sympatycznego, zawsze trwającego na swym posterunku pana, pracującego tu przez wszystkie lata naszego tu przychodzenia. A lat tych było wiele, bo najpierw mama przywoziła nas tu jeszcze w wózkach, nieco później wbiegałyśmy w podskokach ze skakankami w rękach, a wreszcie nieco bardziej “statecznie” wchodziłyśmy już same, bez opieki, często w towarzystwie koleżanek i przyjaciółek.

To wejście wprowadzało nas od razu w szeroką, około 50-metrową aleję kasztanową, której prawą stroną biegł brukowany chodnik, za którym wspinał się lekko do góry szeroki pas trawy, lewą zaś rozsiadały się szerokie pola trawników. Środek zajmowała normalna jezdnia, którą czasem wjeżdżały samochody, a przede wszystkim wozy, który mi przywożono do funkcjonujących tu klinik, chore zwierzęta. Aleja dochodziła do poprzecznie do niej ustawionego długiego budynku, w którym mieściły się, o ile dobrze pamiętam, katedry anatomii z niezbyt dużą, amfiteatralną salą wykładową oraz histologii i zoologii. Wszystkie inne budynki tworzące, wraz z odrębnie położonym budynkiem prosektorium, cały kompleks Akademii mieściły się po lewej stronie alei, frontem wychodząc na ulicę Kochanowskiego. W jednym z tych budynków mieściła się katedra chemii ogólnej - królestwo mego ojca.

Do ogrodu właściwego wchodziło się krótką uliczką biegnącą wzdłuż owego poprzecznie do alei kasztanowej stojącego budynku, lekko wspinającą się ku górze (och, jak świetnie zjeżdżało się po niej w dół hałaśliwą, bo na metalowych kółkach, hulajnogą!) i zaraz za bramką rozpościerało się królestwo naszych zabaw i przygód. Jego środkową oś stanowiła długa, żwirowana alejka z jednej strony obsadzana drzewami, z drugiej zaś, kilka metrów poniżej swego poziomu, sąsiadująca z trawiastym boiskiem sportowym, do którego schodziło się drewnianymi schodkami, a kończąca się dwoma kortami tenisowymi. Oczywiście już jako dziewczynki grałyśmy w tenis i toczyłyśmy na tych kortach zażarte mecze z naszymi rówieśnikami, podczas gdy były one nie zajęte przez studentów lub pracowników Akademii, nie wyłączając z nich szacownych jej profesorów. Poza tenisem dużym powodzeniem cieszyło się u nas boisko, toteż gdy było wolne urządzałyśmy tu często zawody lekkoatletyczne w naszym dziecinnym wykonaniu. Najlepiej lubiłyśmy biegi żwirowaną bieżnią oraz skoki w dal do żółciutkiego piasku, a gdy byłyśmy starsze - mecze siatkówki z grupą naszych przyjaciół.

Ale najbardziej urokliwym terenem naszych zabaw był cudownie zielony, aż szmaragdowy stok, wznoszący się wysoko w górę wzdłuż owej położonej na osi alejki, do której po jej przeciwnej stronie przytykało boisko. Stok ten piął się stromo do góry, aż po drewniany płot, na którym zresztą wcale się nie kończył, rozciągając się coraz wyżej. W tym okresie, aż do II wojny, ten stok za płotem był już terenem prywatnym, należącym do pp. Batyckich, z której to rodziny pochodziła nasza słynna przedwojenna Miss Polonia, Zofia. Rozległość tego terenu, rozpiętego między ul.Kochanowskiego a Piekarską, w jej górnym odcinku doskonale pokazuje plan Lwowa z roku 1938. Nie pokazuje tylko skalistego ostrego wznoszenia się w górę, co zresztą jest tak charakterystyczną cechą całego układu ulic Lwowa, a nie tylko tego fragmentu miasta. Bo Lwów przecież, podobnie jak Rzym, położony jest na siedmiu pagórkach!

Ten pnący się w górę stok był naszym wyzwaniem i wielką radością, wywoływał bowiem poczucie wielkiej swobody. Pokonując go biegiem czuło się przyśpieszony oddech i mocniejsze bicie serca, a wszystko po to, by dobiec jak najprędzej do parkanu, pod starą jabłoń i ławkę, nad którą drzewo rozpinało długi mocny konar, a nad nim ogromny wachlarz gałęzi spiętych koroną liści, a wiosną kwiecia tak bardzo pachnącego. A jakże czarowny był wiosną, kryjąc w swych zielonych zakamarkach całe palety fiołkowej barwy i woni oraz wysepki blado-żółtych kluczyków. Jak bardzo ciepły barwami jesieni, kiedy w jego dolnej części wyłuskiwało się spod, nieco już spalonej słońcem minionego lata trawy, lśniące ciemnym brązem, tak bardzo pożądane kasztany.

Kiedy wbiegałyśmy tutaj z naszymi przyjaciółmi, wyprzedzając statecznie kroczące za nami mamy, jeszcze jako dzieci, czy już w latach późniejszych, gdy przychodziłyśmy tu same i niecierpliwie zrzucając na którąś z ławek nasze szkolne tornistry i fartuszki wdrapywałyśmy się na zieloną pochyłość w poszukiwaniu nowej przygody - zawsze na nas czekał, dając nam radość swobody, możliwość ciągle nowych zabaw.

Wbiegając tak często, przez tyle lat, do “naszego” ogrodu tuż po szkole, lub w dniach wolnych od nauki, znałyśmy wielu kolegów ojca, a oni oczywiście nas, toteż przy każdym spotkaniu w okolicy uczelni, czy też już na jej terenie, nie obywało się bez miłych krótkich zapytań z ich strony, lub choćby tylko wzajemnego pozdrowienia, o ile byłyśmy same, bez rodziców. Tak świetnie pamiętam twarze i postaci profesorów : Antoniego Banta - anatoma, Bronisława Janowskiego - botanika, Kazimierza Szczudłowskiego - kierownika Polikliniki Chirurgicznej i Położniczej, Andrzeja Klisieckiego - fizjologa, Zygmunta Markowskiego - patologa, a szczególnie Tadeusza Olbrychta - kierownika katedry Hodowli Zwierząt; on bowiem prawie zawsze przyjeżdżał do Akademii konno, na pięknym ogierze, zawsze w błyszczących butach i nienagannym stroju do konnej jazdy, a jego dłonie dzierżące wodze zakrywały piękne, irchowe rękawiczki, które nam specjalnie imponowały.

Niezwykłe miejsce w moich wspomnieniach zajmuje postać profesora Jerzego Alexandrowicza, histologa i embriologa, który zresztą był naszym najbliższym sąsiadem, mieszkał bowiem z żoną, tylko piętro wyżej nad nami w gmach Akademii przy ul. Stalmacha. Był Wilnianinem. Wysoki, szczupły, przystojny o przenikliwym spojrzeniu oczu patrzących spod bardzo krzaczastych brwi, należał do ludzi o głębokiej kulturze, czarujących w sposobie bycia. W roku 1937 wyjechał do Warszawy, by zająć stanowisko wiceministra oświaty. Od wybuchu wojny straciliśmy z nim kontakt i dopiero o jego dalszych losach dowiedziałam się, czytając “Na nieludzkiej ziemi” Józefa Czapskiego, który zetknął się i zaprzyjaźnił z profesorem w Uzbekistanie, w Jungi Julu, gdzie w latach 1941-1942 znajdował się sztab armii polskiej organizowanej przez gen. Andersa. Tam właśnie Anders wezwał prof. Alexandrowicza i dr Janinę Pilatową ze Lwowa do pracy na odcinku oświatowo - szkolnym, Czapski wówczas na polecenie Andersa, zajmował się propagandą. A więc profesor po 1939 roku znalazł się wśród wywiezionych w Związku Sowieckim, ale jakie były jego dalsze losy, tego już się nie dowiedziałam.

Mijały lata. Ogród zmieniał swą szatę zgodnie z porami roku i ciągle był najmilszym miejscem spędzania przez nas wolnego czasu, jakkolwiek czasu tego było coraz mniej, rozrastały się bowiem nasze obowiązki związane ze szkołą, szkołą muzyczną, dodatkowymi zajęciami.

We wrześniu 1939 roku na naszym ukochanym stoku, tuż za budynkiem anatomii, ustawiono artylerię przeciwlotniczą, często i potężnie grzmiącą w czasie nalotów niemieckich. Przeżyłam wraz z moim ojcem jeden z takich nalotów zaraz w pierwszych dniach wojny, kiedy oboje znaleźliśmy się w alei kasztanowej Ogrodu i padające właśnie na stanowisko artylerii i budynki uczelni bomby zmusiły nas do ukrycia się w korytarzu budynku anatomii. Był to dla mnie potworny szok. Nieustający grzmot tuż obok nas ustawionego działa przeciwlotniczego, huk krążących nad nami atakujących samolotów i rozpryskujących się bomb, które zresztą uszkodziły kilka budynków Akademii (dwóch lekarzy zostało wówczas zabitych, dwóch rannych), ostry brzęk rozpryskującego się szkła z pękających wprost na nas szyb wraz z odpadającym tynkiem wprowadziły mnie w stan histerycznego nieomal strachu. Od tego wydarzenia, po którym wracaliśmy z ojcem po ulicach zasłanych grubą warstwą tłuczonego szkła i odłamków cegieł i blachy, na wszystkie wojenne naloty we Lwowie, także i te w roku 1941 i 1943 - 1944, reagowałam lękiem nie do opanowania, w przeciwieństwie do mojej siostry, która każdy alarm przyjmowała ze stoickim spokojem, często nie schodziła nawet do piwnicy, i kpiła niemiłosiernie z mojej panicznej ucieczki w te rejony.

Kiedy w latach okupacji sowieckiej 39 - 40 i 40 - 41 byłam studentką Akademii (coś trzeba było robić i mieć jakąś “poświtkę”) , Ogród i cały kompleks budynków znów w jakiś sposób stał się centrum mego życia. Ale wówczas już w zupełnie inny sposób.

Copyright 2002 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik