Wanda Niemczycka Babel   

"TROCHĘ JAWY, TROCHĘ SNU"

Dziś znowu śnił mi się Lwów. Taki rozjaśniony, pod niezapominajkowym niebem, tętniący wiosną w rozedrganym pasmami słońca powietrzu. Scenariusz zawsze ten sam. Początkowa faza to autentyczna sceneria znajomych ulic i placów, kamienic, sklepów, pomników i kościołów. Świadomość miejsca, w którym się znajduję i wszechogarniające uczucie cudownej bliskości domu. Idę w jego stronę, kierując się niezawodnym instynktem tysiąckrotnych powrotów. To już naprawdę blisko. Pójdę może Romanowicza, potem skręt w lewo w Zyblikiewicza i ponownie skręt, tym razem w prawo. Przede mną Zielona, znana, kochana biegnąca lekko wygiętym łukiem w ramach sylwetek na zawsze zakodowanych w pamięci kamienic i narożników jej przecznic – prosto do tego jedynego miejsca na ziemi, do mego domu. Uczucie bezpieczeństwa i bliskości spełnienia powrotu wzrasta, ogarniając mnie całą. I nagle przekraczam jakiś próg, może próg snu i jawy, nagle zaczynam błądzić, początkowo zupełnie nieświadomie, choć ulica przecież prosta. Wyrastają przede mną jakieś najzupełniej nieznane mi mury domów, dziwnie się rozrastają i jest ich coraz więcej. Ciągle jeszcze wydaje mi się, że jeśli tylko je minę i przejdę na drugą stronę, znajdę się znów w znajomym krajobrazie ulicy. Tylko dlaczego w jednym momencie przygasło światło słoneczne i zrobiło się mroczno, a otaczające mnie, coraz bardziej olbrzymiejące mijane budynki zaczynają mnie przytłaczać. Jakby broniły dostępu do tej znanej, jedynej drogi powrotnej do kraju, którym jest dom mego dzieciństwa. Już powinnam być na rogu Zielonej i Solińskiego… Tu, kiedy wracałam ze szkoły z Janką Moor nie Kochanowskiego, ale Zieloną w okresie, gdy ona mieszkała na początku Solińskiego, wystawałyśmy na tym narożniku przed pożegnaniem bardzo długo, nie mogąc się nagadać. Janka…

Przez szereg lat byłyśmy ze sobą bardzo blisko i często bywałyśmy u siebie. Znałam jej rodziców. Pan Antoni Moor był właścicielem znanego, eleganckiego lokalu gastronomicznego, wówczas zwanego „pokojem do śniadań” pod nazwą „Zakopane” przy ulicy Akademickiej, gdzieś w okolicy cukierni Zaleskiego. Takich „pokoi”, jak pamiętam, buło wówczas przy Akademickiej aż trzy, bo poza „Zakopanem” był jeszcze Musiałowicz i równie znana Teliczkowa na rogu Chorążczyzny, nie licząc wielkiej restauracji Hotelu George’a. Matka Janki, pani Gertruda Moor należała do grona najpiękniejszych najpiękniejszych, najlepiej ubranych Lwowianek. Wysoka, o świetnej sylwetce, wyróżniała się szykiem i wytworną prostotą swojej garderoby.

Ale jeśli wracałyśmy we trójkę z Jadzią Dyakowską, szłyśmy zwykle przez Kochanowskiego, często zatrzymując się w Ogrodzie Weterynarii, a potem żegnałyśmy się z Janką na Zielonej, u wylotu Szewczenki, pod wielką bramą wjazdową prowadzącą na teren budynków Dyrekcji Wodociągów Miejskich. To był już okres, gdy Jadzia mieszkała w wybudowanej przez jej rodziców willi na Kwiatkówce, co powodowało, że towarzyszyła mi prawie pod sam dom. Była żywą, radosną, może nieco trzpiotowatą koleżanką w przeciwieństwie do swojej starszej o kilka lat siostry Basi.

Miałyśmy po 7, 8 lat, kiedy pewnego dnia, wróciwszy z Mamusią ze szkoły, zastałyśmy Ojca na drabinie (to był rzadki widok) rozpinającego pod sufitem pokoju sypialnego wokół czterech ścian, a potem i skrzyżowanych dwóch przekątnych bardzo długiej spirali jakiegoś cienkiego drutu. Stałyśmy z Hanką zupełnie ogłupiałe z głowami zadartymi do góry, zastanawiając się – „co ten Tata robi?” Na stoliku ustawiona była jakaś tajemnicza skrzyneczka niedużego rozmiaru, przy której, po zejściu z drabiny, Tatuś coś przykręcał, majstrował, wkładał do niej jakieś kabelki, na końcu których przymocowane były takie nauszniki, podobne do tych, jakie w zimie nosili narciarze. Wreszcie, nieco zdenerwowany, kazał nam podejść całkiem blisko stolika, każdej z nas włożył na głowę i uszy owe nauszniki – słuchawki i powiedział głośno „A teraz uwaga” i coś na tym pudełku nacisnął czy przekręcił. W słuchawkach, które spadały nam trochę z uszu, bo były na nas za duże, usłyszałyśmy nagle dziwne trzaski i szmery, a potem… potem uderzyła w nas kaskada dźwięków układających się lekko i melodyjnie w coś bardzo znanego. „Ależ to jest walc” krzyknęłyśmy obie naraz tak oszołomione i zdziwione, że Hance spadła słuchawka z głowy. „To jest przecież RADIO! Mamy radio!” powiedziała, a Tatuś uzupełnił „mamy radio kryształkowe”. Bojąc się jakiegoś długiego, może niezrozumiałego wytłumaczenia, prędko wsłuchałyśmy się w tony walca płynące z tego niedużego pudełka.

Ale tak naprawdę to radiem zainteresowałyśmy się trochę później, kiedy Rodzice kupili aparat z głośnikiem. Wtedy mogłyśmy już przy nim tańczyć, bawić się, czy nawet odrabiać lekcje, nie będąc niemal nieruchomo z nim związanymi.

W szare, deszczowe dni jesieni, śnieżne zimowe o bardzo szybko zapadającym zmroku, kiedy Górki tonęły w potokach dżdżu dżdżu błocie, a potem pokrywały się lodowatym szronem, najulubieńszym miejscem zabaw stawał się nasz przedpokój. Był bardzo długi, raczej wąski i biegł wzdłuż trzech otwierających się na niego pokoi. Jako jeszcze kilkuletnie miałyśmy w tym przedpokoju rozstawiony mały stolik połączony listwą z dwoma ustawionymi naprzeciw siebie krzesełkami. Tu odbywały się nasze przyjęcia dla lalek przy wykorzystaniu pięknego lalkowego serwisu z prawdziwej porcelany, który przywiozła nam ciocia Ola z Karlsbadu. Oczywiście wszystkie podawane „potrawy” były prawdziwe, bo zawsze wyłudziłyśmy od Mamy jakieś migdały, galaretki, orzechy itp.

Tutaj, przy użyciu laski i parasola Tatusia, pojedynkowałyśmy się zawzięcie (to już wtedy, gdy byłyśmy starsze i i chodziłam na kurs „floretu”). Atakowałyśmy siebie tak ostro, iż pewnego razu, ku naszemu przerażeniu, złamałyśmy czarny parasol Ojca. Na szczęście Rodziców nie było w domu i mogłyśmy cała sprawę przemyślnie ukryć, wiążąc parasol sznurkiem i ukrywając go głęboko za szafą.

Tutaj także urządzałyśmy wspaniały sklep z kapeluszami, przepięknie eksponując wszystkie kapelusze Mamusi (a miała ich sporo) na tzw. konsoli o marmurowym blacie z dużym długim lustrem. Ta z nas, która była modystką szalenie uprzejmie witała wchodzącą klientkę, a następnie wkładała jej na głowę coraz inne kapelusze, nieraz z rozmachem wciągając taki kapelusz aż po sam nos, przy czym odbicie w lustrze nieszczęsnej klientki w tak wsadzonym kapeluszu rozśmieszało nas do łez.

Ale najwspanialsze rzeczy działy się w tym przedpokoju kiedy miałyśmy już lat kilkanaście, zapraszałyśmy nasze najbliższe koleżanki i kolegów. Wykorzystywałyśmy ostatni odcinek przedpokoju, który łączył się drzwiami z naszym pokojem, jako scenę i w tym układzie drzwi do pokoju stanowiły kurtynę, a widownia sytuowała się w pokoju przy pomocy kilku ustawionych krzeseł frontem zwróconych do „kurtyny”. Na zmianę jedna grupa przygotowywała „przedstawieni, a druga zasiadała na widowni. Zwykle odgrywaliśmy jakieś sceny pantomimiczne lub przygotowywaliśmy żywe obrazy, znaczenie których musieli odgadywać widzowie. Oczywiście z szaf wyciągałyśmy co się tylko dało, by wykombinować odpowiednie kostiumy.

Te wszystkie do dziś zapamiętane zdarzenia, zabawy, drobne i wielkie radości, małe i duże dziecięce tragedie zawarł w sobie ten dom naszej młodości. Kiedy powracałam ze szkoły, pnąc się pod górę tak szybko, jak tylko mogłam, nieraz w podskokach, kiedy przyjeżdżałam z wakacji czekał na mnie biały i bezpieczny, radosny i trwały, w słońcu, deszczu i śniegu, darzący mnie ciepłem, spokojem, pewnym uściskiem swoich ścian i dachu. Teraz, po dziesiątkach lat trwa we mnie niezmiennie, i w chwilach, gdy jest mi źle i ciężko, gdy czuję się samotna, biegnę do jego bramy, którą otwieram czarodziejskim kluczem pamięci, wchodzę po schodach do drzwi, które zawsze są otwarte, staję na progu będącym moją przystanią i odpoczynkiem. Wita mnie znajome, delikatne bicie starego zegara, w jadalni, falowanie firanek zdobionych tak pracowicie przez Mamę, przytłumiony dźwięk gamy wydobywający się spod palców mojej siostry, szelest papierów i wertowanych kart książek przez mego Ojca, zapach macierzanki sączący się od Górek przez otwarte okno sypialni, bezmierny spokój, spokój powrotu…

Znów zdawało mi się, że zobaczyłam znajomy odcinek drogi. Ale, nie, to nowy, otwierający się przede mną labirynt wysokich, ponurych budynków. Ach, gdybym tylko mgła odczytać tablice z nazwami ulic łatwiej byłoby mi się zorientować gdzie jestem. Ale one wszystkie pisane są jakimiś dziwnymi hieroglifami, których nie znam, a przechodnie zapytani przeze mnie o drogę, wprawdzie otwierają usta w odpowiedzi, ale ja ich nie słyszę, nie rozumiem. Co robić? Co robić? Tak bardzo już jestem zmęczona i chce mi się płakać. Tak blisko już byłam, tak bardzo, bardzo blisko …

I wtedy się budzę zawieszona w dziwnej próżni. Policzki mam całe mokre od łez. Dlaczego? Dlaczego nie mogę tam trafić?

Dziś znowu śnił mi się Lwów…

Copyright 2003 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik