List ten, napisany w 1948 roku przez belgijskiego zakonnika, szefa katolickich misji w Chinach, Ojca Ruttena - do profesora Weigla, jak też tłumaczenie z francuskiego na polski, otrzymałem od pana Mariana Kłapkowskiego, któremu serdecznie dziękuję za jego udostępnienie.


Ramet (Liege)
9 maja 1948

Pan R. Weigl
Dyrektor Instytutu Bakteriologii
Kraków, Polska

Panie Dyrektorze,

Od 1937 roku mieszkałem w Chinach pod okupacją japońską; w 1943 zostałem internowany, podobnie jak prawie wszyscy Belgowie z terenów okupowanych. W 1945 zostaliśmy uwolnieni i wyjechałem do Hongkongu, czekając na repatriację, ale statki były tak rzadkie, że mogłem wyjechać dopiero w 1947 roku i dopiero od listopada 1947 jestem z powrotem w Belgii po 15 latach nieobecności.

Przez osiem lat próbowałem się dowiedzieć, co się z Panem dzieje. Moje listy na Pana stary adres domowy i kilka innych listów, jakie napisałem do osób, które mogłyby mi udzielić informacji, na przykład -na końcu- do Pana Profesora Hirszfelda z Wrocławia (idąc za radą Profesora Bruynoghe z Louvain) pozostały wszystkie bez odpowiedzi. Wreszcie wczoraj otrzymałem od jednego z moich przyjaciół ze Stanów Zjednoczonych wiadomość, że "Dr Rudolf Weigl żyje i pracuje w Polsce. Kieruje obecnie Instytutem Bakteriologii Ogólnej Akademii Medycznej w Krakowie. Jego prywatny adres to: "Aleja Słowackiego 15". Ta dobra wiadomość napełniła mnie radością, bo na Uniwersytecie Pekińskim mówiono w 1941 roku, że Pan nie żyje. Bardzo się cieszę, że zanim pogodziłem się z tą wiadomością, czekałem na dowody i wciąż domagałem się wyjaśnień.

Laboratorium w Pekinie, którym do dziś kieruje Dr Joseph Chang, przygotowywało i dostarczało szczepionki przez całą wojnę: od 17 lat (1931-1948) żaden z naszych misjonarzy nie umarł na tyfus plamisty. Proszę mnie poinformować, czy mogę Panu przesłać dokładniejsze informacje. Pańska szczepionka była i nadal jest ogromnym dobrodziejstwem dla naszych misji na północy Chin. W naszych publikacjach w Belgii, Holandii i w Ameryce często wspominaliśmy z wdzięcznością, jak wielkie zasługi oddał nam Pan.

Mam więc nadzieję, że wkrótce otrzymam informacje o Pańskim zdrowiu, o zdrowiu Pani Weigl i o Pańskiej obecnej sytuacji. Może Pan pisać do mnie po niemiecku, ponieważ czytam w tym języku.

Niech Pan zechce przyjąć, drogi Panie Dyrektorze, moje pozdrowienia pełne szacunku i wdzięczności.

J. Ruten

Zostanę w Belgii, ponieważ mam 74 lata.

Poniżej przedstawiam stosowny fragment powieści Romana Fajansa wydanej w Warszawie w 1939 r.

"W Chinach znowu wojna"

Ojca Rutten poznałem zupełnie przypadkowo. Wybierałem się właśnie w podróż do Mongolii Wewnętrznej i starałem się o listy polecające do tamtejszych misjonarzy flamandzkich. Mongolia jest na ogół bardzo mało odwiedzana przez Europejczyków i niewielu mieszka tam przedstawicieli rasy białej. Garść misjonarzy katolickich, należących do flamandzkiego stowarzyszenia Scheut, kilkunastu Szwedów, potomków misjonarzy protestanckich, trochę rosyjskich emigrantów po miasteczkach (gdzież ich nie ma!) — i oto wszystko. Oczywiście, o hotelach, lub choćby nawet zajazdach, dostosowanych do europejskich wymagań, nie ma wcale mowy. Mieszkać trzeba u misjonarzy, lub w wojskowych hotelikach japońskich, skromnych, ale zawsze czystych. Postanowiłem więc, nie po raz pierwszy zresztą w czasie mej chińskiej włóczęgi, zwrócić się o gościnę do misjonarzy, i za poradą rektora pekińskiego uniwersytetu katolickiego, ojca Rahmanna, wybrałem się do ojca Rutten, aby prosić go o list polecający do Suyiuami.

Ojciec Rutten mieszka i pracuje w pałacu delegatury apostolskiej w Pekinie. Pałac ten — to jedna z najpiękniejszych starych siedzib magnackich w dawnej stolicy cesarstwa. Prawdziwy klejnot architektury staro - chińskiej, zachwyca harmonią układu, subtelnością ornamentów i doborem kolorów. Jego wielki ogród jest jednym z najbardziej uroczych w Pekinie. Idealne warunki do pracy i rozmyślań musza mieć mieszkańcy tego pałacu.

Ojciec Rutten przyjął mnie w swym niewielkim mieszkanku, złożonym z dwóch pokoików. Pierwszy zawalony jest słojami i pudełkami po środkach farmaceutycznych z całego świata. Na wielkim biurku leżą otwarte księgi w różnych językach. W drugim stoi proste drewniane łóżko ojca i jedyny w tym mieszkaniu mebel „dla wygody", stary, sfatygowany fotel. Ojciec Rutten jest głównym farmaceutą stowarzyszenia misyjnego Scheut w Chinach. Wszyscy misjonarze, należący do tego stowarzyszenia i rozproszeni po olbrzymich obszarach Chin północnych i Mongolii, są pod jego opieka. Nie jest ani lekarzem, ani farmaceutą dyplomowanym, lecz wie prawdopodobnie dużo więcej od niejednego dyplomanta. Oczywiście, mały pokoik pałacu delegatury nie stanowi właściwego warsztatu pracy ojca. Dzielny Flamand ma pod sobą całe laboratorium, w którym pracują, obok ojców, także i lekarze chińscy.

Gdym wyłuszczył moja prośbę, ojciec Rutten uśmiechnął się i bez słowa zasiadł do pisania listu. Po chwili, wręczywszy mi go, rzekł swym twardym francuskim akcentem: „No, nareszcie raz jeden Pan Bóg dał mi możność odwdzięczyć się, choć w maleńkiej części, za dobrodziejstwa, jakie wyświadczyła nam nauka polska. Oczywiście, byłbym dał panu ten list nawet, gdyby pan był synem innego narodu. Ale Polakowi daję go z tym większą satysfakcją, że już od lat całych jesteśmy niewypłacalnymi dłużnikami Polski. Zdziwi to pana zapewne, niech się pan więc dowie, że my, misjonarze z Scheut, nie przestajemy błogosławić nauki polskiej".

Widząc, że nic a nic nie rozumiem z tej przemowy, ojciec Rutten ciągnął dalej: „Jest nas tu — kontynuował — dwustu sześćdziesięciu, młodych i starych. Coroczny ubytek, powodowany przez śmierć i wyjazdy, kompensowany jest przez stały dopływ młodych księży z Belgii i Holandii. Dziś już zresztą śmierć nie dokonywa tak głębokich i bolesnych wyrw w szeregach naszych, ale jeszcze przed siedmiu laty było inaczej. Najstraszliwszy nasz wróg, tyfus plamisty, porywał bezlitośnie spośród nas najdzielniejszych i najbardziej obiecujących, a w znacznej części młodych ojców. Ta straszna choroba porwała nam więcej ofiar, niż wszystkie inne epidemie, niedomagania i morderstwa, razem wzięte. Wystarczy powiedzieć, że spośród stu trzydziestu ojców, zmarłych w ciągu lat 1906— do 1931, osiemdziesięciu ośmiu, a więc 70 procent, padło ofiarą tyfusu plamistego.

I co pan chce? Ludność okolic, w których głosimy słowo Boże, jest bardzo biedna i jeszcze bardziej zacofana. Nikt nie słyszał tu nigdy słowa „higiena". W Mongolii nie ma lekarzy ani sanitariuszy dyplomowanych, a funkcje ich pełnią jedynie misjonarze. Ci znowu mają jaki taki wpływ wyłącznie tylko na ludność chrześcijańską, a tej jest jeszcze, niestety, bardzo niewiele. Poza tym trzeba wziąć pod uwagę znaczne odległości między poszczególnymi osadami tego górzystego kraju, prawie zupełny brak dróg i jakichkolwiek środków materialnych na zwalczanie chorób. Wtedy dopiero można zorientować się jako tako, z jakimi trudnościami walczyć musieli ojcowie, i jakich poświęceń walka ta wymagała od nich. Toteż raz po razie padali na posterunku, przeważnie od tyfusu, nie chronieni i nie szczędzący własnego życia. Gdy który z nich zapadł na straszną chorobę, mógł liczyć jeno na pomoc Boską i na własne siły, gdyż sprowadzenie lekarza z któregoś z bliższych miast (odległych o dziesiątki kilometrów) byłoby bezcelowe. Zanim zdołałby przybyć, pacjent byłby już dawno oddał duszę Bogu, a zresztą któryż lekarz zgodziłby się na odbycie takiej podróży i jeśliby już nawet przystał na to, ile zażądałby honorarium? Czasem, ale bardzo rzadko niestety, zjawiał się u łoża chorego misjonarza któryś z ojców naszych, a ponieważ wielu spośród nich, zwłaszcza starszych, jest z tyfusem za pan brat, więc udawało się niekiedy uratować tego lub owego od pewnej śmierci. Ale i na to nie można było zbyt liczyć, gdyż ojcom naszym jest nadzwyczaj trudno opuszczać placówki. Pozostawała więc tylko ufność w łaskę Boską i w geniusz człowieka. Cierpieliśmy, lecz trwaliśmy, w nadziei, że człowiek, który tylu odkryć dokonał, znajdzie wreszcie sposób, zabezpieczający przed tą straszną choroba. I doczekaliśmy się.

„Jakoś tak, przed ośmiu laty, doszły nas wieści, że w dalekiej Polsce jeden z waszych uczonych wynalazł nowa szczepionkę anty-tyfusowa, o niezwykłej jakoby sile działania. Nazwisko tego profesora brzmiało: Weigl, Profesor Rudolf Weigl z uniwersytetu lwowskiego. Przyznam się, że z początku ustosunkowaliśmy się dość sceptycznie do tych wieści. Tyle nam już przecież w ciągu długich lat przedstawiano różnych lekarstw i szczepionek przeciw tyfusowi, tyle razy zapewniano nas o ich absolutnej skuteczności, tyle pieniędzy wyłudzono na te próby od nas i od władz duchownych. Przecież skuteczny środek lub szczepionka przeciw tyfusowi plamistemu — to kwestia życia lub śmierci dziesiątków tysięcy nieszczęśliwych w tym kraju, nie mówiąc już nawet o naszych ojcach... Tym razem jednak informacje wyglądały tak poważnie i wiarygodnie, że postanowiłem zainteresować się nimi bliżej. Na moją prośbę, prof. Weigl przygotował dla nas dwieście doz szczepionki i przesłał nam je do Pekinu. Zaszczepiliśmy natychmiast tych ojców, którzy mieszkając w okolicach, ogarniętych przez najsilniejsza epidemię, byli najbardziej narażeni, oraz pewną ilość Chińczyków. Szczepień dokonali: węgierski lekarz, dr Stefan Gajdos, oraz nasz lekarz chiński, dr Czang.

Wyniki przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Śmiertelność wśród misjonarzy, tak wysoka przedtem, spadła nagle tak gwałtownie, że wkrótce doszła niemal do zera, przynajmniej, jeśli chodzi o zgony wskutek tyfusu plamistego. Ani w roku 1931, ani w ciągu trzech lat następnych, nie było wypadku zgonu wskutek tej strasznej choroby, poza jednym tylko misjonarzem, który nie był szczepiony.

Wobec tego rodzaju rezultatów, postanowiliśmy przystąpić do szczepień metodą Weigla na daleko większą skalę. Tu jednak nasunęła się wielka trudność. Proces fabrykacji szczepionki Weigla jest bardzo skomplikowany i uciążliwy, a o przesyłaniu większych jej ilości z Polski nie mogło być przecież mowy. Wydelegowaliśmy więc do Lwowa dra Czanga. Przyjęty niezwykle serdecznie przez prof. Weigla, nasz chiński lekarz mógł pracować przez parę miesięcy w jego laboratorium i nauczył się gruntownie procesu wytwarzania szczepionki. Po powrocie dra Czanga do Pekinu, stworzyliśmy przy naszym laboratorium specjalny oddział, którego wyłącznym zadaniem jest fabrykacja szczepionki anty-tyfusowej, metodą Weigla. Kierownictwo tego oddziału objął, oczywiście, uczeń waszego profesora, dr Czang, który ma do swej dyspozycji stosunkowo liczny, gruntownie wyszkolony personel chiński.

Od chwili rozpoczęcia szczepień, czyli od siedmiu lat, nie zdarzyło się, aby szczepiony misjonarz lub krajowiec zmarł wskutek tyfusu plamistego. Wasza polska szczepionka uratowała życie nie tylko misjonarzom, ale tysiącom biednych Chińczyków. Błogosławimy za to naukę polską i w modlitwach naszych prosimy Boga, aby mogła ona dalej pracować i tworzyć, ku dobru i ocaleniu ludzkości".

Powrót
Licznik