Barbara Lasocka

Z DZIEJÓW BEŃKOWEJ WISZNI

PRÓBA MONOGRAFII MIEJSCA

Rocznik Lwowski 2004

Instytut Lwowski, Warszawa
ISSN 1230-0829


Świat mego dziecinnego i młodocianego wieku cały w Beńkowej Wyszni — wspominał Aleksander Fredro w Trzy po trzy — Długie tam dnie, długie pory roku, bo kiedyż dłuższe, jak w dzieciństwie, nie odgrzebuję w pamięci, ale dokładnie pamiętam"1. Owa serdeczna pamięć pisarza i uznanie tej właśnie ziemi za swą małą ojczyznę ocaliły Beńkową Wisznię od całkowitego zapomnienia. Stała się ona jednak bardziej atrybutem dzieciństwa Fredry niż miejscem o rozpoznanej tożsamości. Nawet przed Stanisławem Pigoniem, znakomitym znawcą życia i twórczości autora Zemsty, skryła niejedną tajemnicę2. Zbigniew Hauser zaś, który w krótkim reportażu3 przywołał i Beńkową Wisznię, i Rudki, jako że oba te miejsca odwiedził w latach 1991 i 1999, nie miał sposobności bliższego zaznajomienia się z ich przeszłością, co stało się powodem kilku przeinaczeń i dotkliwych błędów.

Beńkową Wisznia, która dzieliła się na cztery okręgi: Wisznię, Hołodówkę, Kaleczą Górę i Zagaję, należała do klucza rudeckiego. Jego centrum bowiem stanowiło powiatowe miasteczko Rudki, które czasem ustępowały urzędowego pierwszeństwa Samborowi. Na majątek ten składały się wtedy także Nowosiółki, Jatwięgi i Wistowice. W początkach XIX w. Jacek Fredro dokupił jeszcze Jaremków, ale dość szybko go sprzedał. Pod koniec lat pięćdziesiątych tegoż stulecia doszły nadto Podhajczyki, a w trzydzieści lat później Nikłowice.

Przez kilka dziesiątków lat osiemnastego stulecia ziemie te stanowiły własność rodziny Urbańskich. Cześnik żydaczowski, Michał, na miejscu kościółka drewnianego wystawił w Rudkach w 1728 r. lub w kilka lat później okazały kościół murowany4. Został on konsekrowany trzynaście lat później. 26 marca 1733 r. tenże Michał Urbański uczestniczył w Laudum skonfederowanych ziem ruskich w Wiszni. Obok Ludwika, Franciszka i Zygmunta Urbańskich na czas interregnum został wybrany z ziemi lwowskiej i powiatu żydaczowskiego na sędziego. Był również posłem na sejm elekcyjny. Ożeniony wcześniej z Elżbietą Dubrawską miał dwoje dzieci: Teresę i Józefa. Córka dość wcześnie wyszła za mąż za Józefa Buttlera. Urodziły im się dwie dorodne córki i wszystko wskazywało na to, że będą żyć długo i szczęśliwie. Tymczasem w 1750 lub 1751 r. Józef nagle umarł. Ale całkiem jeszcze młoda wdowa wcale nie zamierzała dalszych lat spędzać samotnie. I to chyba ojciec wyswatał ją z Józefem Benedyktem Fredrą, synem dobrego znajomego z wszystkich okręgowych sejmików, Antoniego. Ślub odbył się w 1753 r. Fredrowie pewnie się łudzili, że oblubienica obarczona dwiema córkami jako wiano wniesie cały klucz rudecki albo co najmniej samą Beńkowa Wisznię. Nadzieje te okazały się wszakże płonne. Podlwowski majątek, tak cenny właśnie z racji swego centralnego położenia, Michał Urbański zapisał synowi. Na posag wdowy po Buttlerze składały się dziedziczna wieś Dziurdziów oraz zabezpieczone na niej 40 tysięcy złotych5. Ale i tą ziemią arendował Józef Urbański.

W jakich okolicznościach Rudki, Beńkowa Wisznia i okoliczne posiadłości zmieniły właściciela, trudno dziś z całą pewnością ustalić. Prawdopodobnie zaopatrzono w nie jakąś pannę Urbańską wychodzącą za mąż za Wojciecha Siemieńskiego. Był on synem Jana, podkomorzego ziemi lwowskiej i powiatu żydaczowskiego, który 20 marca 1733 r. został z wyboru marszałkiem konfederacji województwa ruskiego, deklarującej trwałość podstawowych przywilejów szlacheckich. W wyborach posłów na sejm elekcyjny, które odbyły się kilka dni później, zyskał wystarczającą liczbę głosów, aby współdecydować w Warszawie o przyszłości polskiego tronu. Wojciech Siemieński zasłużył się dla Beńkowej Wiszni wybudowaniem pałacu. Ale nie uwolnił klucza rudeckiego od ciążącego na nim długu, który wynikał min. z licznych zapisów na rzecz okolicznych kościołów i klasztorów. Będzie on zresztą stale wzrastać rujnując następnych gospodarzy. Sama prowizja od niego wynosiła w styczniu 1797 r. 4 tysiące 320 złotych.

Kolejne zmiany własności są już potwierdzone przez zachowane do dziś Akta prawno-majątkowe dotyczące dóbr Rudki i Beńkowa Wisznia w powiecie sudeckim. Wojciech Siemieński dał klucz rudecki w posagu wychodzącej za Franciszka Debolego córce Kunegundzie. Ze związku tego przyszło na świat czworo dzieci: Józef, Feliks, Marianna i Stefan. Ale żadne nie miało zostać dziedzicem majątku. Bowiem jako gospodarz Franciszek okazał się tak nieumiejętny bądź też zwyczajnie rozrzutny, że pozostawił go w ruinie. Po przedwczesnej śmierci, która nastąpiła gdzieś koło 1795 r., coroczne zobowiązania płatnicze jego sukcesorów wynosiły 21 tysięcy 478 złotych polskich. Na sumę tę składały się nade wszystko procenty od pożyczonych w ciągu ledwie kilkunastu lat pieniędzy niefrasobliwie zabezpieczonych na posażnym majątku żony. Jedynym ratunkiem przed niechybnym bankructwem, jakie czekało Kunegundę, było wystawienie na sprzedaż całego klucza rudeckiego.

Chętnym do tej niewątpliwie ryzykownej transakcji okazał się Jacek Fredro, syn Józefa Benedykta, który biorąc za żonę Teresę z Urbańskich primo voto Buttlerową mógł się spodziewać, iż jej wianem będzie Beńkowa Wisznia z Rudkami i Jatwięgami. Musiał boleć z powodu niespełnionych nadziei. I choć ojciec nie żył już od sześciu lat, syn najpewniej wiedział o tym jego zawodzie. A ponieważ od dawna sam także chciał się wyrwać z podkarpackiego odludzia i przenieść w pobliże centrum życia politycznego Galicji, postanowił nie przepuścić okazji. „Kontrakt przedajny" Kunegunda Debolina spisała z Jackiem Fredrą 11 lutego 1796 r. Ale dopiero 18 lutego roku następnego został on wpisany do księgi kontraktów tabuli krajowej. Miasteczko Rudki oraz wsie Beńkowa Wisznia i Jatwięgi zostały wówczas wycenione na 122 tysiące złotych polskich. Wtedy też „wymówili sobie roczną jeszcze possesyą i pożytek tejże" do 24 marca 1797 r. Zgodnie więc z faktycznym stanem rzeczy zaległe procenty od sum zaciągniętych przez Debolego jak i wszystkie podatki oraz obciążenia gruntów do łącznej sumy 21 tysięcy 478 złotych polskich za 1796 r. miała zapłacić wdowa. Wszakże nie podołała tym ciężarom. Z należnych ¦jej po mężu intrat zdołała uiścić jedynie procenty od długów. Już ta jedna splata miała spowodować, że pozostała bez środków do życia. W tej sytuacji doradcy Deboliny podsunęli jej pomysł zawarcia z Jackiem Fredrą drugiej umowy, będącej swoistym aneksem do poprzedniej. Najpierw podliczono wszystkie długi, wymieniając przy nich nazwiska wierzycieli. Na pierwszym miejscu znalazł się Urbański z niebagatelną sumą 4 tysięcy 320 złotych polskich. Czy nie uiścili jej Siemieńscy, rodzice Kunegundy, kupując (bądź dziedzicząc) Beńkową Wisznię? A ponieważ była ona przypisana do klucza rudeckiego, przeszła wraz z wianem córki na rodzinę Debolich. Wśród nazwisk innych wierzycieli tylko dla przykładu można wymienić Bonawenturę Hoszowskicgo, Grzegorza Łużeckiego. Dominikę Hoszowską, sukcesorów jakiegoś Dombrowskiego. Na liście tej znalazł się również, i to wymieniony dwukrotnie, Jacek Fredro. Pani Kunegunda raz wzięła od niego — może z myślą o przyszłej sprzedaży — 41 tysięcy 766, a drugi — 19 tysięcy 440 złotych polskich. Na razie od każdej z tych sum winna była płacić roczne prowizje, które razem wynosiły ponad 10 tysięcy. Na ogólne zadłużenie składały się nadto tzw. sumy rękodajne. Zgodnie z niepisanym, ale respektowanym przez wszystkich właścicieli ziemskich zwyczajem także Urbańscy w 1733 i Siemieńscy w 1761 r. zapisali na swych dobrach Rudeckich i Beńkowo-Wiszniańskch łączną sumę 13 tysięcy 230 złotych polskich na rzecz kilku kościołów i klasztorów. Do tych powinności trzeba było jeszcze doliczyć podatki — sam wojskowy sięgał blisko 2 tysięcy złotych, wreszcie koszty uprawy ziemi, utrzymania budynków oraz obsługi sądowej i rachunkowej. Roczne zobowiązania wynosiły zatem 21 tysięcy 478 złotych polskich, czyli tyle, ile miała w 1796 r. zapłacić Kunegunda Debolina. Wywiązała się, jak pamiętamy, tylko z niewielkiej ich części.

Druga umowa zawarta 30 stycznia 1797 r. wszystkie te płatności przerzucała na Jacka Fredrę, jednocześnie darowując mu przez najbliższe cztery lata należne Debolinie procenty od sumy sprzedażnej klucza rudeckiego, którą ustalono na 122 tysiące złotych polskich. Pozostawały one wszakże przy nabywcy. Obie strony powinny były czuć się zadowolone, choć z czasem roszczenia względem Fredry chyba rosły. Z tego właśnie powodu kilka lat później wszedł on w konflikt z jednym z czworga spadkobierców Kunegundy Deboliny, Stefanem. Trudno dziś określić zakres jego żądań, ale musiały być niezwykle wygórowane, skoro w 1811 r. Jacek Fredro pozwał go do sądu, składając równocześnie w depozycie całą sumę, na jaką szesnaście lat wcześniej została wyceniona Beńkowa Wisznia z Rudkami i Jatwięgami. Ostatecznie jednak dzięki pertraktacjom, jakie z obiema stronami prowadzili Feliks Karnicki i Józef Łoś, doszło między nimi do ugody. Fredro miał dać młodemu Debolemu przypadającą mu należność w wysokości jednej czwartej ceny klucza rudeckiego, pokryć szkody, jakie poniósł przy spłacie procentów, oraz uregulować wydatki sądowe.

Ostatnią ratę tego zobowiązania Jacek Fredro przekazał Debolemu 10 czerwca 1816 r. Uczynił to w obecności dwóch świadków: Kajetana Uruskiego i Onufrego Szumlańskiego. Jednak nie wszystkie płatności tak prowizji, jak i samych długów załatwiał osobiście. Ledwie w dwa lata po zawarciu drugiej i ostatniej umowy z Kunegunda Debolina, 9 marca 1799 r. spisał osobliwy kontrakt z niejakim Ludwikiem Baronim. Obarczył go mianowicie obowiązkiem spłacania finansowych zobowiązań, jakie poprzedni właściciele mieli względem Benedyktynek i Karmelitanek przemyskich oraz kościoła w Rudkach, a także terminowego regulowania procentów od wszystkich długów. W dniu spisania umowy z Baronim Jacek Fredro przekazał mu na te operacje 29 tysięcy 552 złote w obligacjach, zobowiązując się zarazem do dodania w terminie dwóch tygodni, czyli do 24 marca kolejnych o równowartości 7 tysięcy.

W 1816 r. zobowiązania płatnicze Fredry jeszcze się powiększyły. Wtedy właśnie kupił kolejny majątek — Tuligłowy. Należał on do rodziny Krosnowskich. Przed blisko stu laty (w 1724 r.) Mikołaj zapisał od niego kapitule lwowskiej 300 złotych polskich rocznej prowizji. To zobowiązanie przejął oczywiście nowy właściciel. Ale widać Jacek Fredro dobrze gospodarzył i skrzętnie gromadził fundusze, skoro nie tylko wywiązywał się z wszystkich płatności, ale mógł też sobie pozwolić na powiększanie klucza rudeckiego. Chyba w drugiej dekadzie XIX w. nabył również Jaremków. Szybko go co prawda sprzedał z tym wszakże zastrzeżeniem, iż nowy właściciel nie może na jego terenie prowadzić wyszynku. Musiał to miejsce wyjątkowo lubić i szanować. Ale przyczyn żadnej z tych decyzji nigdy nie ujawnił. W latach osiemdziesiątych o kupnie Jeremkowa myślał wnuk Jacka, Jan Aleksander. Wszakże zamiarów tych nie spełnił. Niezależnie od kolejnych transakcji majątkowych nie zaniedbywał wcześniejszych zobowiązań finansowych. Jego niezwykła w tym zakresie skrupulatność jest poświadczona zachowanymi po dziś pokwitowaniami wystawianymi przez wierzycieli. Pochodzą one z 1817 i 1818 r. oraz z lat 1823—1826.

Do Beńkowej Wiszni Fredrowie najprawdopodobniej sprowadzili się jeszcze w 1797 r. Jacek pragnął bowiem jak najszybciej spełnić pielęgnowane od lat marzenia o życiu i działalności publicznej we Lwowie. Aleksander miał wtedy dopiero cztery lata. Oprócz niego do nowej siedziby ściągnęło jeszcze pięcioro rodzeństwa. Bo Julian mógł się już urodzić w kilka miesięcy po wyprowadzce Fredrów z Nienadowej. W Beńkowej Wiszni na pewno przyszli na świat najmłodsi synowie Jacka i Marianny Fredrów: Henryk i Edward. Zresztą wszystkie dzieci były jeszcze drobne. Najstarszy Jan Maksymilian liczył nie więcej niż czternaście lat, młodsza zaś od Olesia Cecylia, nazywana w domu Cesią, miała chyba ze dwa latka.

Pałac zbudowany przez Wojciecha Siemieńskiego dawno spłonął. Zostały jedynie ruiny. Ale owe „czarne, sterczące i śród południa straszące kominy z ich piwnicami, skarbcem, lamusem, gdzie echo po sklepieniach brzęcząco biło"7, były wymarzonym miejscem zabaw dzieciarni, zwłaszcza chłopców. Mogli tam dotykać stylizowanej na romantyczną modłę przeszłości i przenikać jej tajemnice.

Mieszkało się wtedy w oficynie. Była niewielka, ale ze smakiem przez Mariannę urządzona. Najbardziej ulubione pomieszczenia, jak niebieski gabinet, salę zieloną, pokój bawialny i sypialnię zachował Fredro w serdecznej pamięci aż po ostatnie lata życia. Osobny i mniejszy od oficyny budyneczek zwano oficynką. To tam młodzi Fredrowie „nad książką łby smażyli, ale niestety nie dosmażyli [...] wyśmiali [się] na całe życie i tak szczerze, i tak bez końca, i tak sztucznie, aby pan Trawiński — nauczyciel chłopców — z drugiego nie zasłyszał pokoju" 8. Prototypem zaś wszystkich altanek występujących później w Fredrowskich komediach, choćby w Zemście, mogła być altana zwana szopą, opleciona różami i nasturcjami, „co się wiły po brzozowych ganeczkach aż pod strzechę".

Królestwem Marianny z Dembińskich Jackowej Fredrowej był ogród. To ona uporządkowała dawne klomby, specjalnie prowadzone ścieżki i kompozycje z drzew i krzewów złożone, które udało się jeszcze uchronić od zniszczenia, ale również pilnie zakładała nowe gazony i w wymyślne figury sadziła zieleń. „Widzę ją zawsze zajętą ogrodem — będzie po latach wspominać Aleksander — ona bowiem przeistoczyła i rozszerzyła ogród w Beńkowej Wyszni [...] Te kilkanaście świerków przy ścieżce wiodącej na dół do studni był to kląbik przez nią zasadzony, złożony z dziewięciu świerczków, liczby żyjących wówczas jej dzieci...9. Już jako samodzielny gospodarz Beńkowej Wiszni Fredro postawi na skraju wzniesienia ławeczkę, z której po wielekroć będzie się przyglądać najpierw wszystkim dziewięciu świerkom, potem już tylko ośmiu, a następnie siedmiu, bo niektóre, nie wiedzieć czemu, zaczęły umierać, tak jak dzieci pani Marianny. „Trudno teraz rozpoznać, które to te najpierwsze świerki..."10. Jednym z najulubieńszych miejsc zabaw wszystkich małych Fredrów, najpierw dzieci, potem wnuków, wreszcie prawnuków pana Jacka, był staw. Tam kolejne pokolenia uczyły się wędkowania i pływały czółnem, najlepiej bez wiedzy dorosłych, kierując się na małą wysepkę, która wydawała się zaczarowana. Nieraz też biegło się aż na koniec parku, aby popatrzeć „na dalekie poła ciągnące się ku Rudkom, na długi łańcuch sinych gór zamykających horyzont"11. Tam był kres świata. I kres dzieciństwa. Dla Aleksandra nastąpił on 12 stycznia 1806 r. Ten dzień był wyjątkowo mroźny. „Świece po pokojach w Beńkowej Wyszni tlały czerwono... nikt ich objaśniać, nikt pogasić nie myślał"12. Marianna Fredrowa znalazła wieczny spoczynek w krypcie rudeckigo kościoła. Jacek z dziećmi spiesznie wyjechał do Lwowa. Dla Beńkowej Wiszni kończył się trwający blisko osiem lat okres gospodarczego wzrostu, porządkowania zaniedbanych od dawna spraw i niezmąconej dotąd radości jej mieszkańców. Po raz pierwszy od chwili zakupienia została oddana w dzierżawę. Objął ją młodszy brat Marianny, Wojciech Dembiński, który zapewne tutaj wziął ślub z Karoliną Humnicką. I chyba właśnie w Benkowej Wiszni przyszły na świat jego dwie córki: Julia i Maria. Ale przez cały czas w pobliżu znajdował się Jacek Fredro, który czuwał nad majątkiem, chętnie doradzając w każdej trudnej sytuacji i usuwając kłopoty.

To właśnie w Beńkowej Wiszni i Jatwięgach jego dwaj synowie, Seweryn i Aleksander, po odbyciu kampanii napoleońskich uczyli się trudnej sztuki gospodarowania. Pierwszy dotarł do rodzinnych stron Seweryn. Udało mu się uciec z niewoli, do której został wzięty wkrótce po bitwie pod Lipskiem. Ojciec wymówił wtedy szwagrowi dzierżawę i Beńkową Wisznię próbnie powierzył starszemu synowi13. Znacznie od niej mniejsze Jatwięgi w kilka miesięcy później objął Aleksander. Nie znaczyło to wcale, że oba majątki miały być miejscem zesłania niedawnych wojskowych. Aleksandra można było całkiem często spotkać we Lwowie, a nawet w Karlsbadzie. Natomiast Seweryn poczuł się znacznie silniej od brata związany z ziemią. Coraz to umiejętniej gospodarzył pilnując, aby zbiory ziemniaków i pszenicy zapewniły pracę szynkarzom i gorzelnikom. A w co drugą niedzielę — na zmianę z Aleksandrem — wydawał huczne przyjęcia, na których każdy mógł się najeść i napić do syta. Na szczęście dla jego gości Nowosiółki, które po poślubieniu około 1818 r. Domiceli Konarskiej przejęły w tym zakresie funkcję Beńkowej Wiszni, nie były od niej nadto oddalone.

Cały dawny klucz rudecki przeznaczył Jacek dla Aleksandra. To właśnie ten tak różny od pozostałych jego dzieci syn, u którego radość przeplatała się ze smutkiem, a otwartości wobec najbliższych towarzyszyło zamknięcie się dla wielu obcych, miał zostać dziedzicem rodowego majątku. Wtedy nie był jeszcze zdany wyłącznie na własne siły. Różne gospodarskie rozwiązania podsuwał mu ojciec. Nieraz czynił to nawet drogą listowną: „Mój Aleksandrze. — doradzał synowi na niecały miesiąc przed śmiercią — Pisałem przez Rzeźnickiego [...] abyś ich zgodził z arędarzem, nie pisałem przyczyny, proszę Cię, powiedz arędarzowi, iż potrzeba, aby z nimi zgodził się. Dają oni 150 ryń[skich], zdaje mi się, że dosyć, a może by dali więcej, tylko aby od faktora nie dependowali, bo ich drze. Ja dlatego chciałbym, aby on im puścił, bo się boję, aby oni do cyrkułu nie udali się [...] Herszkowi [z] B. Wiszni należy cokolwiek za to, że piwa nie wozi, folgować, przeto mów Suskiemu, aby go teraz akcyzą nie gnębił. Jak przeda bydło, co ma na browarze, niech zaraz odbiera, bo tak sam przyobiecał"14.

Sporządzony z dużym wyprzedzeniem testament Jacka Fredry otworzono wkrótce po jego śmierci, a więc 8 lub 9 lutego 1828 r. Jan Maksymilian został już wcześniej spłacony. Seweryn przed dziesięciu laty dostał Nowosiółki. Henrykowi ojciec zapisał swoje dziedziczne dobra, czyli Cisnę i Hoczew. Dwóch najmłodszych synów, Juliana i Edwarda oraz dwie córki częściowo spłacił, pozostałe zaś z deklarowanych sum zabezpieczył na kluczu rudeckim. Najstarsza Ludwika, wdowa po Antonim Rozwadowskim, miała nadto przez określoną liczbę lat otrzymywać dywidendy z Jatwięg, które wraz z Rudkami i Beńkową Wisznią przypadły Aleksandrowi.

Motywów takiej właśnie decyzji Jacka Fredry można się jedynie domyślać. Aleksander był już wtedy autorem czternastu komedii, wśród których znajdowało się pięć jednoaktówek oraz operetka, także w jednym akcie. Ale pisarstwo było raczej kontrargumentem dla powierzenia wcale nieprostych obowiązków gospodarskich. Ojciec musiał więc dostrzec właśnie w uznanym już komediopisarzu takie cechy, jak wytrwałość, skrupulatność, a nade wszystko zrozumienie praw natury i jednoczesne poddanie się im, a także głęboko zakorzenioną miłość do rodzeństwa nie dopuszczającą możliwości zaniedbania czy skrzywdzenia kogokolwiek, które razem wzięte gwarantowały rozkwit majątku. Czas pokazał, że Jacek Fredro właściwie rozpoznał charakter swego trzeciego syna i celnie określił jego gospodarskie predyspozycje. Aleksander nie tylko utrzymał ojcowską schedę, ale potroił jej wartość. I ze wszystkich zobowiązań wobec rodzeństwa wywiązał się z podziwu godną skrupulatnością. Już 7 marca 1828 r., a więc w niecały miesiąc po śmierci ojca, odnotował w świeżo założonej księdze rachunkowej: „Okazją [...] dla Juliana 1000 flforenówj w[alutyj wiedeńskiej] za rok 1827 [.,.] Rozwadowskiej należy się do 1 kwietnia 20 # [dukatowi, Henryk zapłacony, Edward wziął kwitem 10 # za stancję i miednicę srebrną wartości 60 florenów c[esarskiej] w[aluty]"15.

Zapisy zarówno wydatków, zwanych wtedy ekspensami, jak i przychodów Fredro prowadził przez osiemnaście lat, choć w późniejszym okresie z mniejszą niż początkowo regularnością. Wrócił do tego zwyczaju w latach sześćdziesiątych, ale ponieważ od dawna nie zajmował się już majątkiem, notacje były nader lakoniczne. Ów podstawowy obowiązek każdego troskliwego gospodarza Fredro spełniał niemal do Wiosny Ludów. Zapewne zaniechał go również podczas kilkuletniego pobytu za granicą, który przypadł na okres od grudnia 1849 do lipca albo sierpnia 1855 r. Co prawda kilkakrotnie w tym czasie wracał do Galicji, nieraz nawet na trochę dłuższe pobyty, ale albo wówczas nie prowadził raptularza, albo go zniszczył.

Notacje z lat dwudziestych i trzydziestych, kiedy to Fredro z roku na rok stawał się coraz bardziej fachowym gospodarzem, są dobrym i przydatnym źródłem do rozpoznania procesów ekonomicznych zachodzących na ziemiach polskich należących do zaboru austriackiego, choć oczywiście działalność w tym zakresie wielkiego komediopisarza może być wyjątkowa. Na pewno zaś była niezwykle skuteczna. Z żelazną dyscypliną przestrzegał on terminów i wysokości spłat wszystkich ciążących na Beńkowej Wiszni, Rudkach i Jatwięgach zobowiązań. W kwietniu 1835 r. wysłał 50 florenów cesarskiej monety kapitule przemyskiej. Trzy miesiące później oddał Mirosławowi [?] Dobrzańskiemu ostatnią ratę długu zaciągniętego jeszcze przez ojca w wysokości 90 florenów. 19 marca następnego roku przekazał Wincentemu Skrzyńskiemu całe tysiąc dukatów — co było ogromnym wydatkiem — z sumy posagowej jego żony, a swojej siostry, Konstancji. Pozostał jej winien jeszcze 600 dukatów. Nie spłacił również w całości najstarszej z sióstr, Ludwiki. Należało się jej 1556 i dwie trzecie dukata. Należy podziwiać precyzję tych wyliczeń.

Trzeba też przyznać, iż Fredro nader umiejętnie obracał gotówką. Z upraw, hodowli, a nade wszystko z gorzelni i wyszynków czerpał niemałe zyski, pieniądze zaś, których chwilowo nie inwestował w gospodarkę ani nie przeznaczał na spłaty, pożyczał, i to na niemały procent. Tylko dla przykładu warto przywołać choćby jedną z tego typu transakcji. 26 lipca 1841 r. pożyczył swemu wujowi, Eustachemu Dembińskiemu, na blisko rok, bo do 1 czerwca 1842 r. niebagatelną sumę 3 tysięcy złotych reńskich na 6 procent. Sam także się zadłużał, najchętniej u rodziny: u braci — Seweryna, Henryka i Edwarda oraz u siostry Cecylii; również u Kazimierza Jabłonowskiego, brata żony. Z pieniędzy tych spłacał inne, przeważnie dawnej daty zobowiązania i zawsze wychodził na swoje.

W egzekwowaniu obowiązków zatrudnionych oficjalistów i czeladzi był Fredro nadzwyczaj skrupulatny, mimo iż oferował im nader skromne wynagrodzenia. Każdemu z rządców, a stanowisko to sprawowali między innymi Zbrożek i Pawlikowski, kazał, jak to było w zwyczaju, prowadzić księgę dyspozycji gospodarczych16. I żądał cotygodniowych raportów z wykonanych, a nawet planowanych prac. Tylko niektóre przyjmował bez zastrzeżeń. Niejednokrotnie domagał się dalszych wyjaśnień. Sporo zamierzeń zdecydowanie oddalał: „W zeszłym tygodniu — donosił rządca w 1842 roku — sprzedano wódki gar[nców] 40 sztuk. — Bardzo mało" — komentował Fredro. „Siana przywożą wiele takiego — pisał innym razem — które na sieczkę [?] niezdatne, bo nadpsute, a że tanio przychodzi, może więc Jaśnie Pan rozkazać takowe użyć na podściółkę lub go wcale nie używać". Anons ten prawdziwie Fredrę zgniewał. „Względem siana — odpowiadał —już kilka razy dysponowałem, żeby go na podściółki nie obracać, tylko na sieczkę. Macie dyspozycji tej się trzymać względem podściółki". Czasami jednak, gdy wszystkie gospodarcze sprawy szły po jego myśli, Fredro potrafił okazać wspaniałomyślność. Prośbę dworskich urzędników przekazał mu jak zwykle Zbrożek, nie bardzo pewnie wierząc w jej spełnienie: „Panowie oficjaliści proszą najpokorniej J. W. Pana za kartofle wódkę na święta. — „Po dwa garnce, ale bez zamiany daruję". Część zwyczajowego wynagrodzenia w naturze została przez Fredrę lekką ręką podwojona. Ale takie gesty należały jednak do wyjątków.

Zarówno w „Raptularzu", jak i „Dyspozycjach gospodarczych" — może ze względu na ich ograniczony ledwie do dwóch, trzech osób zasięg czytelniczy — pojawiały się też, choć rzadko, wynurzenia osobistej natury: 5 marzec 1831: „Zachorował Gucio, 7 o pół do piątej umarł. Uciekł z kajdan niemieckich. Mniej jednego Polaka cierpiącego"; 1 luty 1834: „Oleś zachorował"; kwiecień 1840: „Wiele ludzi umiera". Tak oto sprawy gospodarcze, stawiające majątek w coraz to lepszej kondycji, przeplatały się z problemami egzystencjalnej natury, przynoszącymi najczęściej smutek i cierpienie.

Po śmierci ojca Aleksander Fredro więcej czasu niż poprzednio spędzał w Beńkowej Wiszni. Zajmował oczywiście pokój w oficynie. Tylko w altance ciągle spowitej nasturcjami nikt teraz nie szukał samotności, a i oficynka stała dziwnie cicha, bo śmiechy dzieci dawno już przebrzmiały.

Ogród nieco zdziczał, tylko dziewięć świerków sadzonych ręką matki niepowstrzymanie pięło się w górę. Jednak niezależnie od zachodzących zmian Beńkowa Wisznia była jak dawniej jego najukochańszą małą ojczyzną. Do niej więc przywiózł jesienią 1828 r. swoją żonę, Zofię z Jabłonowskich primo voto Skarbkową, na którą przyszło mu czekać jedenaście lat. Zimy państwo Fredrowie przeważnie spędzali we Lwowie, ale w pozostałe pory roku cieszyli się swoim wiejskim gniazdem.

Najpierw zamieszkali w oficynie. Jakieś wyrwane z szerszego kontekstu sytuacje, właśnie tam się rozgrywające, zapamiętał syn Fredrów, Jan Aleksander, przez bliskich nazywany Olesiem. Zapada szara godzina. Kilka osób zgromadziło się w bawialni umeblowanej w stylu cesarstwa. O fortepian opiera się młody mężczyzna z ciemnymi wąsami. Ma na sobie czamarę, a na głowie czerwoną, włóczkową krakuskę. Dlaczego nosił ją w domu? — zastanawiał się po latach Aleksander. Matka gra marsza księcia Józefa Poniatowskiego. W pokoju jest też obecny drugi gość Fredrów. I oczywiście znajduje się tu ojciec17. Cała scena rozegrała się najpewniej w 1832 r. Bo właśnie wtedy zatrzymali się na jakiś czas w Beńkowej Wiszni dwaj Wielkopolanie, Hebestreit i Wiłucki, powstańcy listopadowi, którzy w obawie przed represjami ze strony władz pruskich schronili się w Galicji.

Niezależnie od nieustających starań Fredry o gotówkę potrzebną na kolejne spłaty sum posagowych, licznych prowizji od kapitału i starych oraz nowych długów obciążających Beńkową Wisznię, od początku lat trzydziestych zaczął on gromadzić znaczne zasoby, wyraźnie mając jakiś nowy zamiar, którego na razie nie ujawniał. Stan jego finansów zaczął się poprawiać także dzięki dochodom, jakie przynosiła Korczyna, będąca posażnym majątkiem żony. Puścił ją w dzierżawę niejakiemu Falęckiemu, od którego co roku odbierał całkiem pokaźne sumy. Oczywiście, co pewien czas jeździł tam, aby doradzać, a nade wszystko kontrolować poczynania dzierżawcy. Ale np. w 1830 r. tylko za kilka poczynionych przez niego transakcji Fredro dostał 1075 florenów waluty wiedeńskiej, które natychmiast wymienił u Falęckiego na 893 dukaty. W kwietniu 1833 r. a conto spodziewanych dochodów wziął 2150 florenów cesarskiej monety, dołożył do nich trochę własnych oszczędności i w czerwcu kupił aż 1600 dukatów. Beńkową Wisznię oddał z kolei w 1831 r. w arendę Herszko Königowi. Nie był widać z niego zadowolony, skoro po roku wymówił mu, a na jego miejsce przyjął Haima [nazwisko nieczytelne], który od dawna miał w arendzie Jatwięgi i płacił za nie Fredrze 740 florenów rocznie. Teraz zagwarantował sobie dłuższą niż roczna umowę o Beńkową Wisznię z miejsca dając a conto 443 floreny waluty wiedeńskiej.

Celem, do jakiego Fredro tak wytrwale zmierzał, była budowa nowego domu. Miał stanąć na miejscu spalonego dworu Siemieńskich i oficynki oraz zająć część ogrodu. Niestety, Fredro nie usunął dawnych piwnic ani fundamentów, lecz jedynie je zamurował. Zamykały one pałac od południa i północy. Tam, gdzie dotychczas stała oficynka, znajdowało się jego prawe skrzydło. Po pierwszym generalnym remoncie rozpoczętym w 1873 r. a przeprowadzanym przez syna pisarza, Jana Aleksandra, kiedy to dawny ganek przerobiono na salonik, wdał się grzyb, którego mimo najróżniejszych zabiegów nie dało się zlikwidować.

Pierwsza wzmianka o podjętych właśnie pracach na rzecz nowej siedziby Fredrów, a także, jak się okazuje, niektórych zabudowań gospodarskich, pochodzi z czerwca 1833 r.: „Stolarz Hieronim — zanotował pisarz 29 tegoż miesiąca —- robota do nowego domu drzwi, okna 10 z podwójnymi ramami, okna do stajni, szafa do przedpokoju, kufer, razem 157 florenów 30 krajcarów, bierze 50 florenów". Kolejny zapis nie został zaopatrzony datą, ale najpewniej jest z lipca tegoż roku: „Mularz zgodzony do postawienia nowego domu w Beńkowskiej Wiszni, 23 łokcie [?] długi, 16 wysoki, na piątro [sic!] wysoki [...] za 500 florenów". W listopadzie cieśla był już „zupełnie zapłacony". W marcu 1834 r. Fredro zatrudnił nowego stolarza, ale chyba tylko do jakichś drobnych zadań, ponieważ umówił się z nim na jedyne 20 florenów monety wiedeńskiej. Potem kupił 25 łokci granatowego sukna na liberię za 52 floreny i 35 krajcarów oraz nowe koszule za 8 florenów dla kucharza i jego pomocnika Daniły. Kolejny zakup to „perkalik na meble do sypialnego pokoju" za 12 florenów oraz „stół do pisania", który okazał się niezwykle drogi, bowiem kosztował aż 65 florenów. Był to jednak bardzo ważny mebel, dlatego Fredro postanowił na nim nie oszczędzać. Jeszcze inny stolarz wykonał na specjalne zamówienie drewnianą wannę. Na początku 1836 roku wziął za nią i za jeszcze inne drobne roboty 77 florenów i 30 krajcarów. W kilka miesięcy później dokupiono do wanny kółka za 5 florenów. Następne pozycje w wydatkach Fredry zajmowały firanki oraz obicie sofy i 16 krzeseł. Sama robocizna wynosiła 13 florenów i 25 krajcarów. Ale wszystko to były drobiazgi wobec kontraktu na budowę domu. Został on spisany w grudniu 1837 r. i opiewał na sumę 800 florenów cesarskiej monety. Pałac zaś został wyceniony na sumę 8 tysięcy 500 florenów tejże monety, co okaże się ważne przy ustalaniu wysokości podatku, jaki Fredro musiał przecież za niego płacić.

Niektórzy twierdzili, iż był on wzorowany na włoskiej willi, występującej w jednej z powieści Walter Scotta. Inni podejrzewali, że stanowił realizację własnego pomysłu Fredry. Najprawdopodobniej jednak jego prototypem był rysunek przypadkowo ujrzany na jakiejś angielskiej

Ostatni wydatek, jaki Fredro poniósł na wystrój nowej siedziby, opiewał na 37 florenów i 30 krajcarów. Tyle kosztował gipsowy odlew który miał zdobić facjatę pałacu. Sumę tę pisarz uiścił dopiero w lipcu 1839 r. choć nie można wykluczyć, że herb został tam umieszczony wcześniej. Czy zatem Fredro mógł teraz chwilę odpocząć, ciesząc się spełnieniem swoich marzeń?18 Miał wszelkie prawo przystanąć w tej nieustannej krzątaninie, ale tego nie zrobił. Podjął bowiem realizację następnych zamierzeń. Już pod koniec 1841 r. nieopodal pałacu stanęła oranżeria. W lutym roku następnego stolarz Franciszek zrobił ostatnie z zamówionych do niej okien. A w listopadzie bądź grudniu 1842 r. zakończono prace nad budową pawilonu. Graniczył z pałacem od tej strony, gdzie był tak przez wszystkich lubiany pokój Zofii.

Zarówno dawna oficyna, jak i nowy dom stały nad brzegiem sporego wzniesienia, poniżej którego był staw. Nad jego brzegiem Fredro kazał umieścić pniaki, na których można było przysiąść, a które na pewno lepiej niż ławki komponowały się z przyrodą. Staw, wysepka i okoliczne zarośla były widoczne z pałacowego tarasu, na którym w lecie jadano podwieczorki. Przed gankiem wschodniej facjaty rosła podwójna, przepyszna lipa. Właśnie ten gatunek drzew, obok oczywiście świerków, był najbardziej lubiany zarówno przez Aleksandra Fredrę, jak i jego rodziców. To bowiem lipami wysadził Jacek szeroką aleję łączącą pałac z folwarkiem.

Beńkowa Wisznia szczyciła się pięknymi ogrodami - warzywnym i owocowym. Oboma zajmowała się Zofia. Od wiosny do jesieni sama w nich pełła, okopywała, gracowała i sadziła, nie dopuszczając do żadnej z tych czynności nikogo ze służby ani nawet etatowego ogrodnika. Pod jabłonią rosnącą w ogrodzie warzywnym znajdował się duży, kamienny stół, przy którym w słoneczne popołudnia pito nieraz herbatę. Z dużego ogrodu Fredro wydzielił maleńki, dziecięcy. Sam wytyczył w nim ścieżyny i postawił altankę, będącą dowodem pamięci innej altany zwanej szopą, która przed z górą trzydziestu laty zamknęła niejedno jego marzenie czy troskę. W ogrodzie znajdowała się też stajnia, gdzie przez wiele lat specjalne miejsce zajmowała Krepka, „niewielka orientalna klacz kasztanowata, faworyta mego ojca, którą darował stryjowi Henrykowi, gdy tenże szedł na wojnę 1830 r. Po odbytej kampanii Krepka, zawsze okrągła i wesoła, wróciła do Beńkowej Wiszni"19.

Radość i spokój towarzyszące od osiemnastu już lat pobytom Fredrów na wsi zostały zmącone przez wydarzenia 1846 roku. Wtedy to narodziła się myśl kupienia domu z ogrodem we Lwowie, i to pomimo wyraźnej niechęci Fredry do stołecznego miasta. Wszakże bezpieczeństwo rodziny było ważniejsze od nawet największych uprzedzeń. Stosunkowo szybko udało mu się wynaleźć najpiękniejsze grunty pod budowę domu, jakie tylko mogły istnieć. Usytuowane były miedzy późniejszymi ulicami Słowackiego, Kraszewskiego i Sykstuską. Stała tam chatynka, w której mieszkał jakiś stelmach. Obok znajdowała się szopa, gdzie stały wozy pocztowe oddawane do naprawy. Fredro bez większego namysłu kupił plac za 8 tysięcy florenów. Ale, nie wiedzieć czemu, nie rozpoczął żadnych prac budowlanych. Czyżby przeczuwał, że miejsce to nie jest mu przeznaczone i w końcu zamieszka gdzie indziej.

Okazja trafiła się w następnym roku. 10 lipca 1847 r. Fredro zapłacił 20 tysięcy florenów cesarskiej monety Szymonowi Suchockiemu za dworek na Chorążczyźnie. Trochę go chyba przeraził tak wielki wydatek. Dlatego też spiesznie podsumował posiadany kapitał. W listach zastawnych miał 16 tysięcy florenów, u Ludwika Skrzyńskiego — 3 tysiące, u Ignacego Skrzyńskiego — tysiąc i u Nereusza Niezabitowskiego także tysiąc. Należało mu się również 12 tysięcy 700 florenów od nieznanego Hanusza Jachcyporowicza [?] za jakiś dworek. To przede wszystkim klucz rudecki, wspomagany przez Korczynę, pozwolił Fredrze spłacić większość długów oraz ciążących na Beńkowej Wiszni zobowiązań i zaoszczędzić niemal 34 tysiące florenów.

Ta suma mogła w 1847 r. stać się jeszcze większa. Dysponując bowiem gotowym do zamieszkania dworkiem na terenie jurydyki zwanej Chorążczyzną20, Fredro postanowił sprzedać nabyty wcześniej plac wraz ze stojącymi na nim małą chatką i szopą. Wycenił go teraz na 12 tysięcy florenów. Podbił tym samym jego wartość o jedną trzecią. I znalazł nabywcę. Obaj spisali stosowną umowę i kupujący plac wypłacił jego dotychczasowemu właścicielowi całą sumę. Ale tego samego wieczora umarł na udar mózgu. Kiedy ta wiadomość dotarła do Fredry, niezwłocznie udał się on do wdowy i oddał otrzymane przed kilku godzinami pieniądze. Nie potrafił bogacić się za wszelką cenę. Tyle, że wrażliwość na cudzą niedolę głęboko skrywał.

W lipcu albo sierpniu 1848 r. Fredrowie jak zwykle udali się do Beńkowej Wiszni. Wyjeżdżali ze Lwowa później niż w latach poprzednich, a to z powodu udziału Fredry w wydarzeniach Wiosny Ludów. Nie przypuszczali wówczas, iż będzie to ich ostatni tak długi pobyt w rodzinnym gnieździe. A i sam pałac nie wydawał się teraz tak przytulny i bezpieczny, jakim z pewnością był do niedawna. Zamierzali jednak pozostać na wsi aż do 3 listopada. Już nawet wyruszyli w drogę powrotną, ale na wieść o bombardowaniu Lwowa szybko zawrócili. Nie pozostali wszakże w Beńkowej Wiszni zbyt długo. W obawie przed krwawymi rozruchami schronili się na pewien czas w niedalekich Pohorcach, majątku Konstantego Morawskiego. Ale Fredro źle się tam czuł, wolał więc wrócić do siebie. Na wsi Fredrowie spędzili jeszcze Boże Narodzenie 1848 r. Uwłaszcza w święta dotkliwie odczuwali brak syna, który wcześniej przyłączył się do powstania węgierskiego. W następnym 1849 r. pisarz jeszcze kilkakrotnie jeździł do Beńkowej Wiszni, aby uporządkować bieżące sprawy majątkowe oraz zabezpieczyć dalsze sprawne funkcjonowanie całej gospodarki na czas jego wyjazdu do Paryża. Jednak swe pobyty skracał teraz do minimum.

W ciemny, grudniowy poranek Fredrowie opuszczali Lwów na blisko pięć lat. Oczywiście, kilkakrotnie byli zmuszeni tu przyjeżdżać i wtedy pisarz natychmiast udawał się do Beńkowej Wiszni, aby skontrolować wykonanie wydanych wcześniej dyspozycji. Ale nie były to już powroty sentymentalne, co wcale nie znaczy, iż jego stosunek do małej ojczyzny był teraz mniej serdeczny. W coraz większym stopniu przynależała ona jednak do przeszłości. Kiedy późnym latem 1855 r. Fredro ostatecznie zdecydował się na powrót do Galicji, mimo iż Jan Aleksander z racji udziału w powstaniu węgierskim ciągle miał zakaz wjazdu na teren cesarstwa austriackiego, stało się oczywiste, że przyszłość Beńkowej Wiszni będzie związana z synem, a nie z ojcem. Nic więc dziwnego, że w listach do rodziców, ciągle jeszcze pisanych z dalekiego Paryża, zajmowała ona coraz więcej miejsca: „Co się tyczy puszczenia Beńkowej Wiszni w dzierżawę - zwierzał się im 7 kwietnia 1857 roku, na niecałe trzy miesiące przed powrotem — trzeba będzie, żeby to Papa zdecydował. Ja się pracy nie obawiam, i owszem, pragnę jej, ale się lękam mojej nieznajomości gospodarstwa i sądzę, że gdyby można było w korzystnych warunkach wypuścić Beńkową Wisznię na dwa lata, lepiej byłoby, ażebym się tymczasem zaprawiał na gospodarstwie w Jatwięgach. Do tego przyczynia się także ten wzgląd, że w przeciągu tych dwóch lat pewnie będę gdzieś konkurował i ożenię się, co by mnie od gospodarstwa odciągało. Trzeba by jednak ten warunek położyć posesorowi, że może w części domu mieszkać, póki ja będę kawalerem, że w razie, gdybym się ożenił, żebym miał dom wolny. Najwięcej się w głowę skrobię, że zaraz na wstępie będę musiał stajnię wybudować. Stara — czyli ta stojąca w ogrodzie, gdzie późnych lat dożywała Krepka — zapewne się gdzieś wali, a chcąc porządek utrzymać to trzeba, żeby istotnie w stajni było jak w pokoju. Bez tego nie ma co myśleć o dobrych koniach. Przerobienie domu nie jest rzeczą naglącą, wezmę się do tego dopiero, gdy będę miał na to pieniądze albo w razie, gdybym się żenił, ale stajnia to jest rzecz konieczna i nagląca. Łamię sobie już dziś głowę, gdzie tymczasem konie postawię. Chociażbym w Jatwięgach gospodarował, będę w Beńkowej Wiszni mieszkał, bo musiałbym tam znowu na dwa lub trzy lata pomieszkanie wyporządzić"21.

W liście z 13 kwietnia tegoż roku, będącym odpowiedzią na pismo Zofii Fredrowej sprzed ledwie pięciu dni, w którym musiał się znaleźć fragment poświęcony Beńkowej Wiszni, Jan Aleksander przedstawia swoje kolejne zamierzenia: „Między projektami, które o Beńkowej Wiszni robię, jest także zawsze ten, żeby nakryć ogród kwiatami, i to różnymi gatunkami, tak żeby kwitły od wiosny do jesieni. Tam na przykład, gdzie dziś są drzwi o sieni nr 3, które się skasują, a na ich miejsce będzie okno, tam będzie prześliczna grządka [...] Co się tyczy puszczenia w posesją, mnie się zdaje, ze to można by uczynić tylko w bardzo, bardzo korzystnych warunkach, bo koniec końców mnie to będzie ambitować, a czy na jednej wiosce, czy na dwóch będę gospodarował niewielka różnica. Nie święci garnki lepią i nie . jest to znowu taka rzecz trudna, żeby z inteligencją i dobrą wolą w bardzo krótkim czasie się z tym nie obznajmić22. Siłę jego złudzeń w tej mierze ukaże przyszłość.

Co prawda najważniejsze z tych zamiarów zaczął spełniać już wkrótce po powrocie do Galicji. Zaręczył się nader szybko, bo już 17 września 1857 r. a w kilka miesięcy później, 2 marca 1858 r. poślubił Marię Mierównę, przez najbliższych nazywaną Mizią. Zgodnie z wcześniejszymi projektami całą jesień i kawałek zimy—z wyjątkiem oczywiście imienin ojca i świąt Bożego Narodzenia — spędził w Beńkowej Wiszni, przystosowując ją do nowych zadań i własnych upodobań. Początkowo okazywał w tym nawet sporo zapału, jako że zawsze był zwolennikiem nawet daleko idącej modernizacji. Lubił też wszystko, co uchodziło za luksus. Z częściowym remontem i nieco odmienionym urządzeniem pałacu poradził sobie nie najgorzej. To dla Mizi przeznaczył różne komódki, stoliczki i biureczka. Sprowadził też dla niej fortepian Pleyela, co rodzice mieli mu już trochę za złe. Uważali bowiem, że wcale nie musiał płacić kroci tylko po to, aby mieć instrument tak renomowanej firmy. Na koniec kupił parę szpaków, które miały rozpraszać smutek młodziutkiej małżonki w dniach jego przymusowej nieobecności. Na jakiś czas wszystkie te zabiegi Jana Aleksandra przyniosły spodziewany skutek, jako że Mizia zrazu zaakceptowała Beńkową Wisznię, nazywając ją swoim home, co stanowiło wyraz jej najwyższego uznania dla Fredrowskiej siedziby. Nie wiadomo, jak na to określenie zareagował pisarz. Dla niego pozostała ona tylko — i aż — ojczystym gniazdem.

Znacznie trudniejszym zadaniem okazało się dla Jana Aleksandra przejęcie, a następnie samodzielne prowadzenie majątku. Inteligencja i dobra wola, jakie sobie niedawno przypisywał, stanowczo nie wystarczały ani do prowadzenia kalkulacji finansowych, ani do podejmowania trafnych decyzji gospodarczych, ani wreszcie do egzekwowania od oficjalistów poleconych im prac. Nawet Mizia szybko odkryła zupełny brak umiejętności w tym zakresie u swego narzeczonego: „Ty zaczynasz gospodarować nie znając się na tym dobrze, tak i ja to samo"23. Ojciec oczywiście dobrze wiedział o całkowitym dyletanctwie syna w prowadzeniu spraw gospodarskich. Ale nawet mu się nadto nie dziwił, zwłaszcza gdy przywoływał z pamięci ów rok, gdy sam niczego nie umiejąc obejmował Jatwięgi. Postanowił więc postąpić teraz tak, jak ongiś zrobił to jego ojciec: przekazać mu w formie pisemnej jak najwięcej informacji i wskazówek. I tak powstały „Notaty", które Stanisław Pigoń uznał za rodzaj „protokółu zdawczego", w którym Fredro „zobrazował stan rzeczy, pozaznaczał sprawy pozaczynane, przewlekłe zawikłania, zarejestrował obciążenia, zatargi graniczne itp., nie szczędził ponadto ogólniejszych wskazówek wytycznych dla syna — swego następcy [...] Dają one szczegółowy obraz nie tylko stanu majątkowego, ale także zasad i pobudek", jakimi kierował się Fredro-gospodarz24.

Zawarł w nich różnego rodzaju sprawy, tak się wzajem dopełniające, że dawały niemal wszechstronny obraz klucza rudeckiego. Składały się na niego ziemie orne, łąki, pastwiska, których zresztą było zbyt mało, także lasy, ogrody oraz liczne zabudowania o różnym przeznaczeniu. A więc np. pastwisko w Rudkach chłopi najmują za jedyne 40 florenów cesarskiej monety rocznie. Koniecznie trzeba z nimi co roku odnawiać kontrakt, aby przypadkiem nie rościli sobie prawa do własności. Można też wynajmować ogród w miasteczku zwany mytnią, ale najlepiej tym, którzy arendę trzymają. Jego bezpośredni dozór i tak byłby niemożliwy. Ojciec przypomniał też synowi o rozdrobnionych kawałkach pola, które nie powinny umknąć jego uwagi. Oto np. między rudeckimi gruntami znajdowało się półtorej morgi, które obsiewa wdowa po dawnym rządcy, Pawlikowskim. „O tym nie zapominać, aby sobie nie przywłaszczyła"25. Nawet takie skrawki ziemi, jak „pola kawałek, które używał leśniczy, między chłopskimi koło drogi uhereckiej" czy kawałek koło chałupy przy cegielni muszą być uwzględnione we wszystkich statystykach i obliczeniach, bo przecież należą do majątku składając się na jego całość. Okazuje się, że Fredro był równie sumiennym gospodarzem, co i twardym egzekutorem. Warto może przypomnieć, iż „Notaty" te sporządzał w dziewięć lat po zniesieniu pańszczyzny. A mimo to ciągle domagał się od chłopów — oczywiście w granicach prawa — jakichś świadczeń. Stwierdzał na przykład, że „za las bywa robocizna. Leśniczy powinien prowadzić spis tych, których biorą na odrobek. Taki drugi spis ma być w ręku ekonoma. Na sesji mają sobie komunikować i wpisywać. Ekonom na odrobioną robociznę za las daje kwitki, które ten, co odrobił, powinien oddać leśniczemu, aby go wymazał ze spisu". Żadnej powinności nie wolno odpuścić.

Pilnej uwadze syna polecał też Fredro budynki różnej użyteczności. Syna czekają w tej materii trudne decyzje. „Chłopi nagle rzucają się do stawienia szkoły. Ale zdaje się, że to pretekst, abym ja im karczmę odstąpił, gdzie by osadzili niby nauczyciela, ale właściwie pisarza gromadzkiego. Oczywiście karczmy im się nie odda, a gdyby się przegrało w drodze prawa, to albo nabyłoby się od gromady ten kawałek, na którym stoi, albo by się rozebrała". Stanowczości Fredry w przestrzeganiu prawa i egzekwowaniu własnych majątkowych korzyści towarzyszyła podejrzliwość, obecna zresztą w niemal wszystkich sferach jego życia. Kiedy Jan Aleksander Fredro, który ponad osiadłe życie gospodarza przedkładał dalekie podróże i bujne życie towarzyskie, przystąpił do realizacji zawartych w „Notach" wskazań, musiało go ogarnąć przerażenie. A po nim przyszło zniechęcenie. A jakby miał jeszcze za mało kłopotów z gorzelniami, karczmami, arendami, ogiernią i gnojnikiem, to Mizia z odziedziczonego kapitału odkupiła od Bolesława Borkowskiego Podhajczyki, przylegające od północno-zachodniej strony do Rudek. Nawet ojciec tak zawsze skory do powiększania majątku był przeciwny ich nabyciu. Po śmierci Mizi spisano na nie osobny, wieloletni kontrakt dzierżawny z rodziną Matczyńskich.

Już pierwsze rozliczenia dochodu i zadłużenia klucza rudeckiego sporządzone przez Jana Aleksandra bodaj w 1858 r. zagniewały jego ojca. A już pomysł syna, aby rządcę Kleczewskiego zwolnić zimą z dojazdów do Beńkowej Wiszni i samemu przejąć wszystkie czynności urzędowe, był— delikatnie mówiąc — bezsensowny. „To jest prawdziwe dzieciństwo— stwierdzał bez ogródek — abyś był pisarzem u swego rządcy i abyś podejmował się rzeczy, którą nie umiesz i już umieć nie będziesz. [...] Ale nie dość rady, trzeba wykonać tę radę, to jest napisać, a Ty nie umiesz tyle po niemiecku, ani znasz terminologją i formy najprostsze, abyś mógł co do rządu napisać"26. Również sprawozdanie finansowe i prognozy w tym zakresie zagniewały starego Fredrę. Realizacja zamysłów syna niechybnie spowodowałaby bankructwo. „Z tego wszystkiego wynika — pisał Aleksander Fredro w tym samym liście będącym poważną reprymendą— że dobry zarząd R[udek], B[eńkowej] W[iszni] i J[atwięg] — czego ma się prawo żądać od rządcy — powinien po zapłaceniu mnie 4000 florenów] i podatków z T[ow.] K[redytowym] 3000, razem 7000 przynieść do 6000 f[lorenów]. A co się tyczę obrotowego kapitału, ten jest zawsze w suchych intratach. A w wielkich wydatkach może być zastąpiony z dochodów żony [ ] Ja jestem zdekoncentrowany. Nie żądam, abyś złoto robił, ale żądam rozsądnego poglądu na przyszłość. — Tu nareszcie nie idzie o akuratność budżetu, ale mi idzie o principium, że z B[eńkowej] W[iszni], R[udek] i Jat[więg] tylko 4000 f[lorenów] dla mnie i podatek 3000 można sobie obiecywać — a na to przystać nie mogę. Wszystko to innymi słowami możesz komunikować"27. Stary Fredro przeczuwał, że syn pomniejszy wartość klucza rudeckiego. Ale zza ostrych słów wyłaniała się bezsilność. Na razie Jan Aleksander nie miał sposobności, aby zrujnować Beńkową Wisznię. Gospodarował bowiem niewiele ponad cztery lata, a przy podejmowaniu trudnych decyzji prosił o radę ojca. Zwrócił się na przykład o pomoc w zażegnaniu konfliktu z księdzem grekokatolickim, który domagał się darmowego drewna. „Przez ograniczenie i postanowienie raz na zawsze ilości opału usunęli [by]śmy w dal powód sporów i pieniądze zostałyby w kieszeni" — uważał Aleksander Fredro28. Gdy jeden spór był już zażegnany, natychmiast powstawał nowy. Tym razem jego przedmiotem były ogrody i stojące w nich chałupy. „Koniec końców, od czterdziestu lat jesteśmy w posiadaniu tych ogrodów, na których [...] jedną całkiem nową chałupę postawiłem, gdzie jej nigdy nie było [...] Jakimże sposobem ks. Hryniewiecki gwałtem chce wejść w posiadanie? Ten gwałt trzeba odeprzeć, płot rozrzucić, a potem dopiero przystąpić do układów. [...] jeżeli w metrykach te ogrody na cerkiew zapisane, nie ma się co upierać, bo te kawałki tego nie warte, tylko się przekonać z rozległości, czy jeden, czy obydwa są cerkiewne"29.

Mizia także chciała mieć swój udział w unowocześnianiu Beńkowej Wiszni. Zajęła się ogrodem, w widoczny sposób zmieniając jego architekturę przestrzenną oraz wprowadzając nie znane tu wcześniej gatunki drzew i kwiatów. Kazała na przykład ściąć od lat rosnący na gazonie kasztan, bardzo lubiany przez teściów. Podobno spowalniał rośniecie plątana. Zofia nie aprobowała niektórych innowacji, bo oznaczały odchodzenie w przeszłość jej czasu. Ważną cezurą w dziejach Beńkowej Wiszni była śmierć Mizi. Nastąpiła ona 7 stycznia 1862 r. i rozpoczynała cykl dramatycznych wydarzeń, niemożliwych — jak się okazało — do udaremnienia, które w ostatecznym rezultacie doprowadziły do utraty tego magicznego dla Fredrów miejsca.

Niemal natychmiast po mszy żałobnej, którą odprawiono w kościele rudeckim, i złożeniu trumny w krypcie kaplicy Fredrów, Jan Aleksander przeniósł się do dworku na Chorążczyźnie we Lwowie. Osierocone dzieci, trzyletniego Andrzeja zwanego Runiem i ledwie parę dni mającą Marię nazywaną Mimi, które zresztą wcześniej już tam były, powierzył opiece swoich rodziców, łamiąc przy tym ostatnią wolę ich matki. Klucz rudecki zaś, obejmujący teraz także Podhajczyki, wkrótce wydzierżawił. Ten stan rzeczy — oczywiście przy zmieniających się kontrahentach i z latami doskonalonej umowie — trwał aż do 1889 r. Warunki pierwszego kontraktu dzierżawnego, zawartego od razu w 1862 r., ostatecznie określił ojciec, słusznie obawiając się, iż zupełny brak doświadczenia syna przyniesie niekorzystne dla niego ustalenia. Zatem „odpisuję na Twoje myśli wypuszczenia Beńkowej [Wiszni]. Zapewne, że na tym skończysz, ale conditio sine qua non w tych okolicznościach, abyś razem wypuścił z wszystkimi dochodami. Gdybyś puścił razem, a zmiana zaszła w propinacji, kontrakt przez to samo musiałby być zmieniony lub zerwany. Gdybyś zaś puścił osobno grunta B[eńkowej] Wiszni, to zmiana w propinacji nie spowodowałaby zerwania kontraktu. I nie miałbyś sposobu odszukania swoich intrat tak przez gorzelnictwo, jak i dochód z gruntu, który się może znacznie podnieść. Z tego powodu byłbym przeciwny wypuszczeniu samych gruntów — a nawet mógłbym wzbronić subarendowania B[eńkowej] Wiszni. Na chwilę osiągniętej spokojności nie można interesu tyloletniego poświęcać. Albo więc wypuścić razem wszystko, albo nic"30. Doradcą syna, a nieraz także egzekutorem własnych postanowień pozostawał Fredro do 1870 r. Później, kiedy w zartretyzowanych palcach nie mógł już utrzymać ani pióra, ani ołówka, ważniejsze sprawy mogli uzgadniać ustnie. Zresztą z latami swoje uwagi i zalecenia wypowiadał znacznie łagodniejszym tonem. Zupełnie innym od tego, jakiego użył jeszcze w sierpniu 1864 r.: „Wracam do swojego: — pisał do Jana Aleksandra — smutną, smutną jest dla nas ta wieczna rola opozycji w Twoich projektach [...] Proszę Cię o to jedynie, i mojej prośby zechcesz nie odmówić, abyś w następującym liście dał mi słowo honoru, że w żaden układ mniej więcej obowiązujący nie wejdziesz bez poprzedniego naradzenia się ze mną. Tego spodziewam się, że mi nie zechcesz odmówić. Proszę Cię imieniem moim i imieniem Twoich dzieci"31.

Tymczasem w opustoszałym pałacu rozgościły się pustka i smutek. Większość książek z biblioteki Aleksandra Fredry stała w tych samych co dawniej szafach. W magazynie znajdowało się co najmniej ze trzydzieści pak, w których złożono całą broń, którą ongiś z takim upodobaniem gromadził. W lutym 1859 r. Jan Aleksander na prośbę ojca wszystkie spenetrował w poszukiwaniu jego starego pałasza. Ale znalazł tylko połowę pochwy. Jeszcze w 1862 roku, czyli niedługo po śmierci Mizi, a może z początkiem następnego przyjechała do Beńkowej Wiszni za jakimś interesem Zofia Fredrowa. Widok pałacu, w którym nie tliła się najmniejsza iskierka życia, przejął ją głębokim smutkiem: „możesz sobie wystawić wrażenie, jakie mi wstęp do Twojego domu zrobił, miło przynajmniej, że ogród tak utrzymany, jak ona sobie życzyć by mogła"32. Wnuczka pisarza, Mimi zachowała w pamięci znacznie czarniejszy obraz Fredrowskiego gniazda. „Stało ono pustką od śmierci mojej matki. Dwór duży, ciemny, jakby zaklęty, ogromne puste pokoje, w których stały nieliczne, staroświeckie, zakurzone meble, dziko zarośnięty ogród"33. Ale w końcu pokochała Beńkową Wisznię, jak zresztą wszystko, co łączyło się z osobą najdroższego dziadka: konie, strzelby, polowania, napoleońskie pamiątki, a nade wszystko właśnie ów dom mieszczący tyle śladów życia poprzednich pokoleń i ogród, który wydał się jej najbardziej czarodziejski ze wszystkich, jakie znała. Od wczesnego dzieciństwa, a najpóźniej od 1873 r. spędzała tam wakacje. Najbardziej lubiła, gdy był z nią ojciec i starszy o trzy lata brat. Ale nawet gdy Papa bawił w tym czasie za granicą, a Runio uczył się w Wiedniu wojskowego zawodu, Beńkowa Wisznia i tak ofiarowywała jej tyle atrakcji, że nigdy się tu nie nudziła. Godzinami łowiła ryby, pływała czółnem i dosiadała dobrze ułożonego konia o egzotycznym imieniu Effendi, który tak równo i przyjemnie galopował. Tam też zgłębiała sztukę gotowania, wczytując się w specjalnie dla niej przywiezioną ze Lwowa książkę Ćwierciakiewiczowej i urządzała dla znajomych z okolicy pierwsze w życiu przyjęcia. Od 1878 r. aż do ślubu z Piotrem Szembekiem, który odbył się 2 czerwca 1881 r., spędzała w Beńkowej Wiszni większość czasu. Opuszczała ją jedynie w niektóre święta, gdy cała rodzina spotykała się u wujostwa Szeptyckich w Przyłbicach, oraz na czas karnawału, kiedy lwowskie bale były dla panienek na wydaniu obowiązkowe. Ale to właśnie ona była krainą ojczystą jej lat dziecięcych i młodzieńczych.

Oczywiście, wraz z upływem lat Beńkowa Wisznia zmieniała swoje oblicze. Nabierała nowych barw, których Aleksander Fredro nie umie już oswoić. Jej obraz pochodzący chyba z późnych lat pięćdziesiątych, jaki utrwalił w Trzy po trzy, ma wyraźnie nostalgiczny charakter. „Kiedy teraz wstąpię do tej oficyny, gdzie rodzice mieszkali, gdzie teraz z bawialnego pokoju spiżarnia, ze sypialnego — kuchnia, kiedy ujrzę gdzie jaki koniuszek arabesku, co się pod późniejszym obiciem przechował, kiedy spojrzę na ów piec, niegdyś w złocone rzeźby, dziś gliną polepiony, serce mi się ściska. — Obok obrazu przeszłości widzę razem jej oddalenie"34.

Brak codziennej troski o Beńkową Wisznię musiał powodować jej powolne niszczenie. Zauważał je również Jan Aleksander, dla którego, nie jak dla ojca, było ono bolesne. Może więc z potrzeby zapobieżenia dalszej degradacji rodowej siedziby, a pewnie nade wszystko z konieczności potwierdzenia swojej roli jako jedynego teraz właściciela całego klucza rudeckiego już w 1864 r. zaczął w niej robić wielkie porządki. Tejże jesieni, po naleganiach syna, który widocznie domagał się słów uznania, odwiedziła Beńkową Wisznię Zofia Fredrowa zapewne z Adelą Defforel. Po powrocie do Lwowa i zdaniu ze wszystkiego sprawy Aleksandrowi tak kwitowała synowi swój pobyt: „przyjechałam obładowana dobrymi dla ojca wiadomościami, i to, żeś po nas wyjechał, i to, żeś nas odwiózł, i zmiana projektów w przebudowie domu, i przyjęcie mnie przez dzieci, i wszystko, wszystko rozjaśniło to biedne zorane czoło jego"35. Najważniejsze było to, że Beńkowa Wisznia powracała do normalnego życia. Wszakże remont generalny pałacu rozpoczął się dopiero około 1872 r. Jan Aleksander wprowadził w nim przy okazji liczne zmiany i zmodernizował go. 25 lipca 1873 r. zdawał rodzicom sprawę ze swych poczynań. „Dziś robiliśmy wszyscy razem wielkie porządki w bibliotece, teraz zupełnie tak wygląda, jak gdyby Papa w niej mieszkał, nawet obrazy na tych samych miejscach zawieszone. Wczoraj zaś i przedwczoraj w pokoju Swobody nad gankiem było formalne atelier rzeźbiarskie. Swoboda, Runio i ja rzeźbiliśmy razem w gipsie koronę i wstążkę z dewizą do jednorożca na facjacie, bo mnie zawsze korcił, że tak demokratycznie wyglądał, niby herb, niby nie herb"36. Odkąd Jan Aleksander podjął dzieło odnowy rodowej rezydencji, nie potrafił go przerwać ani tym bardziej zatrzymać. Ciągle obmyślał coś nowego i kupował różne sprzęty i urządzenia, nie oglądając się na koszty, jako że czerpał osobliwą przyjemność z nieustannego wydawania pieniędzy. Tak więc podczas kolejnego pobytu w Wiedniu, który przypadł na październik i listopad 1874 r., nabył między innymi kominki, piece, a nawet kręcone żelazne schodki37. Miał z nimi zresztą mnóstwo kłopotów. Znajomi i sąsiedzi twierdzili, że okażą się niewygodne. Wbrew tym ostrzeżeniom kazał je zamontować. Ale ponieważ był z nich niezadowolony, więc postanowił je usunąć i przywrócić dawne, drewniane schody. Jednak podziw dla zaczynającej się epoki żelaza nie pozwolił mu pogodzić się z myślą, że jego nabytek miałby pozostać bezużyteczny. Powtórnie więc je wstawił i na przekór wszystkim niedowiarkom zapewniał, że są i wygodne, i funkcjonalne. Czekał teraz na opinie rodziny i przyjaciół, potrzebował bowiem słów aprobaty dla wszystkiego, co robił. I doczekał się uznania. „Matczyński twierdzi — z dumą donosił rodzicom — że tu cuda dokonałem. Zobaczymy jak [remont] będzie skończony. Zdaje się, że gdybyście mogli na przyszły rok tu przyjechać, to byłby dla Was przyjemny widok, bo chociaż dom upiększony i wygodniejszy, wcale swego dawnego charakteru nie zmienił i bynajmniej nie robi wrażenia, że to insza B[eńkowa] Wisznia, przeciwnie, zupełnie ta sama, jak kiedy tu mieszkaliście"38. Jesienią tego samego 1875 r., podczas kolejnego pobytu w Wiedniu, Aleksander kupił u Seiferta, podobno za niewielkie pieniądze, używany ale wyglądający jak nowy bilard. Jakiż był szczęśliwy, kiedy już go stawił w pałacu. Nie przewidział tylko, że nie będzie miał z kim grać.

Czasami udawało mu się namówić na jedną czy dwie partie starego i mocno już zdziwaczałego Józefa Swobodę, nauczyciela rysunków jego, a potem Runia i Mimi. Ale gra z nim wcale nie była podniecająca.

Wiosną 1876 r. rozpoczęło się odnawianie pałacu od zewnątrz oraz porządkowanie terenu wokół niego. Najważniejszą decyzją, jaką w tej mierze podjął Jan Aleksander, było zburzenie pawilonu, który ojciec postawił w 1842 r. Bardzo teraz czekał na wizytę matki, która by znowu pochwaliła jego dokonania. Ale trudno było bodaj na parę godzin zostawić obłożnie chorego Aleksandra. Udało się jej wreszcie wyrwać ze Lwowa gdzieś koło 25 czerwca. Po powrocie skreśliła kilka zdań z podziękowaniem za króciutką gościnę i aprobatą — czy do końca szczerą? — zmian zaprowadzonych w Beńkowej Wiszni. Syn natychmiast odpowiedział na tę wiadomość: „Dostałem dziś list Mamy — pisał 1 lipca — i niezmiernie się cieszę, że Mama szczęśliwie i bez przygód pod protekcją Runia do Lwowa zajechała [...] Dzięki Bogu, że Papa ma się lepiej i że kontent był z raportu Mamy o B[eńkowej] Wiszni"39. Jak naprawdę pisarz zareagował na wiadomość o zburzeniu pawilonu, tego chyba nawet najbliżsi się nie dowiedzieli. Kiedy go budował, był deputatem sejmowym do Wydziału Stanowego. A jego pięcioletnia córeczka, Zosia, była taka szczęśliwa, gdy mogła się jawić z pierwszym w swoim życiu pieskiem, Birkiem. Przeszłość jawiła się w jakby wykadrowanych obrazach, nie poddanych żadnemu porządkowi. Coraz więcej zdarzeń przykrywało zapomnienie, aby przejść potem w niebyt. Pawilon też już nie istniał.

Śmierć pisarza wcale nie odwiodła Jana Aleksandra od dokończenia generalnego remontu Beńkowej Wiszni. Odsunęła go jedynie w czasie. Znowu zmieniał przeznaczenie pokoi, które kazał teraz wytapetować. Ale wszystkie te działania przesłoniła gwałtowna potrzeba dokumentowania świetnej przeszłości rodu. Latem, bądź najpóźniej jesienią 1876 r., zamówił u Perriera marmurowe popiersie ojca, a dwa lata później u Juliusza Kossaka dwanaście akwarel mających przedstawiać wojenne czyny, prawdziwe lub legendarne, swoich przodków. Kiedy jednak rzeźba znalazła się już w Beńkowej Wiszni, nikt nie wiedział, co z nią zrobić. Dopiero 21 lipca 1882 r. „rozpakowaliśmy popiersie Dziadka, które dotąd stało w pace. Zdecydowanie niepodobny i robota nieboszczyka Perrier nie tęga. Postawiłem to popiersie w arkadzie zaszklonej między dużym pokojem salonikiem"40. Nie była to wszakże dobra ekspozycja. Artystyczne wartości rzeźby pozostawały zakryte. Dopiero w 1886 r. podjęto pewne lany w aranżacji: ustawiono ją na marmurowej płycie i takiej samej Podstawce. I nagle okazało się, że „bardzo dobrze wygląda"41. Akwarele Kossaka początkowo Jan Aleksander rozwiesił w małym salonie, znajdującym się koło jadalni, obrazy olejne zaś dał do zimowego saloniku, który dawniej był pokojem Runią42. Ale w 1886 r. znalazł dla nich inne, bardziej korzystne miejsce. „W nowym jadalnym pokoju na długiej ścianie będzie jedenaście akwarel — informował swą córkę, Mimi — a portret Dziadka naprzeciwko, tam, gdzie wisiał zegar"43.

Niewykluczone, iż tak kosztowne zamówienia, jakie składał Jan Aleksander po śmierci ojca — z Kossakiem zgodził się na niebagatelną sumę 4 tysięcy 800 złotych reńskich — opóźniły prace remontowe pałacu. Dopiero bowiem w 1886 r. został on odnowiony „na kamienno z białymi gzymsami, terasy wyglądają jak nowe z nowymi schodkami z dobrego kamienia"44. Również z inicjatywy Jana Aleksandra i przy jego nadzorze jesienią 1889 r. pałac i oficyna zostały pokryte nowym dachem. Co prawda od czerwca tegoż roku Beńkową Wisznią zarządzał już Andrzej Fredro, ale prac tych doglądał jeszcze ojciec. Syn bowiem przez parę tygodni przebywał w Paryżu. Później Jan Aleksander próbował go jeszcze namówić na położenie nowych, mozaikowych podłóg, ale nie wiadomo, czy Runio podjął tę inicjatywę. Gdyby zatem podsumować zasługi każdego z nich dla odnowy i modernizacji Fredrowskiej siedziby, to niemal wyłącznie należały one do ojca.

Jan Aleksander nie tylko jednak sprawy domu miał na swojej głowie. Musiał przecież pilnować całego majątku, i to nawet wówczas, gdy był puszczony w dzierżawę. Bowiem tylko on mógł podejmować decyzje dotyczące własności ziemi. I tak na przykład od razu w październiku 1876 r. zamienił porozrzucane pola na dworek wraz z sadem i ogrodem należące do byłego rządcy Pawlikowskiego. Chciał tam umieścić dwie rodziny dworskiej służby. Oczywiście, dzierżawca ujmował mu wielu codziennych działań. Dlatego też po śmierci ojca starał się jak najszybciej zawrzeć dogodny kontrakt. „Myślę o tym, by B[eńkową] Wisznię wypuścić w dzierżawę" — pisał do matki bodaj pod koniec 1876 r. 45 W 1878 roku zaś informował syna, iż zamierza przedłużyć wcześniej zawartą umowę. Nowy kontrakt, jaki podpisuje z Teicherem, opiewa na sumę 20 tysięcy florenów i obejmuje okres od 1 kwietnia 1879 do 1 kwietnia 1884 r. Nie wiadomo jednak, jakie były przyczyny zmiany niektórych ustaleń, do których doszło w 1882 r. Te same strony akceptują nowe warunki aż do 1 kwietnia 1887 r. Ale już w 1885 lub 1886 r. Jan Aleksander wprowadził do tegoż kontraktu kolejne, tym razem nader istotne warunki dzierżawy. Ograniczył ją do samych intrat. Taki stan rzeczy miał trwać do kwietnia 1889 r. Zarządzanie majątkiem postanowił wziąć teraz we własne ręce. Bowiem . wszystko „wydzierżawiać w obecnej chwili, gdy dzierżawy tak nisko I spadły, niepodobna". Wyraźnie jednak przecenił swoje umiejętności. Wszakże jego ustępstwo było tylko częściowe. Od 1 kwietnia 1887 r. tym samym kontrahentom przekazywał dzierżawę Jatwięg oraz propinacje Rudek46. Sytuacja klucza rudeckiego zmienia się, i to znacznie, w czerwcu 1889 r. Beńkową Wisznię wartą teraz 600 tysięcy florenów obejmuje w zarząd Andrzej Fredro, który już od 1885 r. był jej współadministratorem, samodzielnie zaś — dla nabycia gospodarskich umiejętności zarządzał Podhajczykami. Co prawda na majątku ciąży dług, który w 1882 r. wynosił 24 tysiące. Wierzycielem było Towarzystwo Kredytowe Ziemskie. Obowiązek ratalnych spłat przeszedł teraz na Runia. Nadto musiał on także spłacać ojca, który, pozostając właścicielem całego klucza, za wcale niemałą kwotę roczną zrzekł się na rzecz syna wszelkich dochodów. W testamencie zapisał go oczywiście Andrzejowi, wszakże bez Podhajczyk, które w wianie otrzymała córka, gdy w 1881 r. wychodziła za mąż za Piotra Szembeka. Po śmierci ojca miała też dostać finansową rekompensatę za Beńkową Wisznię w wysokości 60 tysięcy florenów. Jan Aleksander na razie zachował dworek na Chorążczyźnie, który w przyszłości również miał się stać własnością syna. Andrzej Fredro ledwie przez dziewięć lat samodzielnego zarządzania rodowymi dobrami, bo trudno tu wliczyć okres, kiedy przy ojcu był tylko współadministratorem klucza rudeckiego, powiększył majątek o Nikłowice oraz o odkupioną od siostry i szwagra dla zaokrąglenia Beńkowej Wiszny część gruntów podhajeckich. Resztę Podhajczyk Piotr Szembek chciał sprzedać obcym nabywcom. Prawdopodobnie doszło do takiej transakcji. Kupili je chyba Matczyńscy. Jan Aleksander ustępował miejsca synowi z niemałą ulgą, ale i ze smutkiem właściwym ostatecznym pożegnaniom. Niemal do końca coś wznosił, zmieniał, unowocześniał. Choćby podjęta w 1880 r. budowa nowego spichlerza i magazynu już w październiku była bliska ukończenia. Cieszył się, że „wygląda imponująco, bo jak starożytna wieżyca"47. Wiedział jednak, iż większość tych działań może nawet ułatwiała codzienne życie w Beńkowej Wiszni, ale w ostatecznym rozrachunku nie przyczyniła się do powiększenia wartości majątku. Pod koniec życia przyznał, że z najwyższym trudem zachował to, co odziedziczył, i to wyłącznie — jak twierdził — dzięki nieustannym wyrzeczeniom i oszczędnościom.

Ten niespełniony wojskowy nie umiał bowiem gospodarzyć ani też nie lubił tego zajęcia. Kiedy w kwietniu 1888 r. po przeszło dwóch latach wspólnego z synem zarządzania majątkiem Jan Aleksander ponownie był zdany wyłącznie na siebie, ponieważ Runio wrócił jeszcze na parę miesięcy do zatrudnień wojskowego, uznał to za równoznaczne z „wstąpieniem do Piekła". Najgorszą chorobą, jaka go trawiła od trzydziestu jeden lat była - wedle własnej diagnozy — Beńkowa Wisznia z Podhajczykami i Rudkami: „niczego tak gorąco nie pragnę, jak śmierci", z powodu tego dziedzictwa. Z kolei kiedy syn nie był pewien, czy zgodzi się w przyszłości mając cały klucz, ojciec stanowczo mu na to odpowiadał: „trzeba się trzymać tej ziemi, którą Twój pradziad kupił i gdzie są groby familijne"48.

Trzeba uczciwie przyznać, że Jan Aleksander do końca życia pozostawał ich strażnikiem. Najpierw wziął na siebie obowiązek wystawienia w krypcie grobowej Fredrów, znajdującej się pod należącą do rodziny kaplicą rudeckiego kościoła, pomnika ojca. Już 3 października 1876 r. a więc w niecałe trzy miesiące po śmierci pisarza, pisał do matki: „Przywiozę Wam plan nadgrobu dla naszego Papusia. Moim zdaniem ładny, poważny i taki, jaki mu się należy, ale kosztowny, wynosi 2 tysiące 150 florenów z sprowadzeniem i zupełnym ustawieniem [...] Dałem teraz maskę Perriemu i medal, podług których zrobi buste [sic!] z gliny, wymówiłem sobie wszakże, [że] jeżeli mi się nie spodoba model z gliny, to go w marmurze nie obstaluję [...] Prócz tego czeka mnie odnowienie całej kaplicy i postawienie tam tego ołtarza kupionego parę lat temu we Lwowie, ale którego wyrestaurowanie także będzie dużo kosztowało [...] Biedny Papuś całe życie dla nas sobie odmawiał, trzeba, żeby jego pamięć była tak uczczoną, jak się należy"49.

Inicjatywa Jana Aleksandra uporządkowania i odnowienia krypty grobowej Fredrów skłoniła do działania także wnuki starszego brata poety, Seweryna: Marię ze Skrzyńskich Kazimierzową Badeniową oraz Seweryna Skrzyńskiego. Oboje zamówili nagrobek dla swego dziada. Był gotowy w listopadzie 1877 r. Niejako przy okazji renowacji przynajmniej niektórych rodzinnych grobowców Jan Aleksander postanowił też zmienić ich miejsca. I tak „nadgrobek dla stryja Seweryna [znajdzie się] naprzeciwko nadgrobku Mizi. Między oknami będzie nadgrobek naszego Papusia, a między oknem a kątem kaplicy nadgrobek stryja Henryka, tak że trzy nadgrobki w porządku wieku każdego z braci będą naprzeciw nadgrobku ich rodziców"50. W następnym roku chciał odmalować całą kaplicę i ustawić odnowiony wcześniej ołtarz.

Perrier długo zwlekał z ukończeniem nagrobka Aleksandra Fredry. Może zresztą czas ten wydłużył się z powodu wprowadzenia poprawek, jakich zażądał syn. Kiedy wreszcie w maju 1878 r. przyjechał do Rudek dla ustawienia go, zastał świeży grób zmarłego ledwie przed paru tygodniami Edwarda Fredry, najmłodszego brata Aleksandra. Ponieważ jednak jego syn, Edward Ksawery, zapadł na nieuleczalną chorobę i nie miał już sił, aby zająć się należytym uczczeniem pamięci ojca, renowacja zarówno kaplicy, jak i krypty ciągle się odwlekała. W październiku 1881 r. złożono tu jego doczesne szczątki. A w listopadzie następnego, 1882 r. pochowano w niej Zofię Fredrową. Jedynie urna z jej sercem spoczęła w kaplicy w Przyłbicach, gdzie u córki i zięcia spędziła po śmierci męża ostatnie sześć lat życia.

Jan Aleksander wprowadził teraz w krypcie dalsze zmiany. Przestawił mianowicie pomniki ojca i dziada. Do odnowienia całości zaangażował niejakiego Schnizera, który jednocześnie stawiał nagrobek Edwardowi Ksaweremu. W czerwcu 1883 r. wszystkie podjęte wcześniej prace zostały zakończone. Jan Aleksander zlecił jeszcze ułożenie w kaplicy mozaikowej podłogi oraz zrobienie i zamontowanie żelaznych drzwi, które oddzielałyby od pozostałej przestrzeni kościoła. W sześć lat później, w maju 1891 r., sam znalazł tam miejsce wiecznego spoczynku. A w marcu 1898 r. obok niego pochowano Runia, zmarłego przedwcześnie w wieku zaledwie czterdziestu dziewięciu lat.

Kto z rodziny postanowił w 1902 r. ekshumować z zamkniętego wcześniej, a teraz likwidowanego cmentarza Gródeckiego we Lwowie zmarłą trzydzieści jeden lat wcześniej córkę Edwarda Fredry, Zofię, primo voto Teodorową Karnicką, secondo voto Edouard, tego nie wiadomo. Mogła to zrobić tylko Maria z Fredrów Szembekowa. Niewykluczone, iż obarczył ją tym zadaniem ojciec, który chciał, aby cała lwowska część rodziny spoczywała w jednym miejscu. Później chyba nikt już nie został tu pochowany.

Kaplica w dobrym stanie doczekała drugiej wojny światowej. Ale dalsze jej losy okazały się nad wyraz tragiczne. To nieprawda — jak mniema Zbigniew Hauser — że za władzy Związku Sowieckiego kościół był przez cały czas czynny, a jego wnętrze pozostało nienaruszone. Zamknięto go po 1946 r., a w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku na pewno mieścił się w nim magazyn artykułów spożywczych. Miałam sposobność potwierdzić to osobiście jesienią 1963 r. Okazało się wówczas, iż funkcję tę pełnił już od wielu lat. Elżbieta Promińska, która w 1988 r. była członkiem komisji powołanej przez profesora Aleksandra Krawczuka, ówczesnego ministra kultury i sztuki, dla zbadania kaplicy Fredrowskiej w kościele rudeckim, przedstawiła wyniki dokonanych oględzin, a nade wszystko rozpoznania antropologicznego na łamach „Przeglądu Antropologicznego"51. Otóż stwierdza ona, iż kościół w Rudkach po wojnie przemieniono na magazyn, w latach pięćdziesiątych zaś „metalowe trumny, w których pochowani byli członkowie rodziny Aleksandra Fredry, zostały zabrane na złom, a zmarłych przełożono do trumien drewnianych". W jakiś czas później — wedle relacji mieszkańców Rudek — większość tych trumien opróżniono, a kości zakopano na pobliskich polach.

W 1988 r. na ścianach kaplicy widniało dziesięć epitafiów rodziny Fredrów zachowanych w dobrym stanie. Wśród nich zwracało uwagę starannie wykonane epitafium z czarnego marmuru z medalionem Aleksandra Fredry. Może warto w tym miejscu przypomnieć, iż w krypcie pochowanych zostało osiemnastu członków Fredrowskiej rodziny, ale nie każdy miał tu swoją tablicę. „Wejście do krypty zasłaniała metalowa, znacznie skorodowana płyta. Krypta, czysta i świeżo otynkowana, zawierała cztery drewniane trumny ustawione pod prawą ścianą, i jeden sarkofag z białego kamienia z uszkodzonym wiekiem, stojący przy ścianie na wprost wejścia". W pierwszej trumnie znajdowała się mumia Aleksandra Fredry, w drugiej — mumia młodej kobiety, być może Marii z Mierów Fredrowej, trzecia, zawierała kości kilku osobników: była tam czaszka kobieca, małe, kobiece, zmumifikowane dłonie oraz luźne kości tułowia. W czwartej trumnie również znaleziono różne szczątki: fragment mumii małego dziecka, część tułowia zmumifikowanego mężczyzny, kości tułowia i kończyn pochodzące z innych mumii. „Sarkofag z białego kamienia zawierał przemieszane kości wielu osobników, fragmenty trumien, szat i kości zwierzęce [...] W sumie w czterech badanych trumnach i jednym sarkofagu zachowały się szczątki dwunastu osobników"52. Wypadałoby w tym miejscu zapytać o to, gdzie się podziały kości pozostałych sześciu zmarłych? Odpowiedź nigdy się już chyba nie pojawi. Święte miejsce pochówku Fredrów zostało sprofanowane. Zabiegi Jana Aleksandra o godne zachowanie krypty poszły na marne. Tylko pamięć o nich tli się jeszcze gdzieniegdzie. Ojcze nasz... odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom...

Na razie jednak mamy 1889 rok. W czerwcu Jan Aleksander ostatecznie przekazał dziedziczny majątek synowi, pozbywając się razem wszystkich kłopotów z nim związanych. Ale jednocześnie umierała pamięć jego dzieciństwa, która zresztą w przeciągu ostatnich kilkunastu lat stawała się coraz bardziej okaleczona przez wcale nie planowane zmiany, jakie dotykały Beńkową Wisznię. Wzdłuż warzywnego ogrodu już nie rosły, jak niegdyś, dwa rzędy kasztanów. W jednym z nich drzewa zaczęły marnieć, więc trzeba było wszystkie wyciąć. Na to miejsce Oleś posadził lipy. A w maju 1883 r. rozszalała się nad Beńkową Wisznią wichura, która wyrwała z korzeniami rosnącą naprzeciw ganku starą, potrójną lipę. Widać miał ją w serdecznej pamięci, skoro tak pisał do syna o tym pozornie mało istotnym wydarzeniu: „Zdaje mi się, że cząstka mnie i moich wspomnień z nim [związanych] ubyła i że Beńkową Wisznia nie jest już dawną Beńkową Wisznią z czasów moich Rodziców"53.

Największą wszakże miłością darzyła Beńkową Wisznię — oczywiście poza komediopisarzem —jego wnuczka Mimi. Prawdziwie kochała pałac, ogród, staw, czarodziejską wyspę, pola, lasy, a nawet Rudki, bo wszystkie te miejsca kochał też Dziadek. Jej dzieciństwo i młodość, które przeżywała niezwykle intensywnie, na zawsze zespoliły się z tamtejszym pejzażem. To Beńkową Wisznia w większym chyba stopniu niż Lwów czy nawet Chorążczyzna określiła jej tożsamość. Ale też odwzajemniła ona miłość tej niebieskookiej blondyneczki, nieodmiennie wszystkim życzliwej. Kiedy któregoś z czerwcowych dni 1881 r., wnet po poślubieniu Piotra Szembeka, opuszczała ją na zawsze udając się do majątku męża w Wielkopolsce, okoliczni mieszkańcy żegnali ją z prawdziwym żalem. I wręczyli specjalnie na tę okoliczność zrobiony medal. Jako nadzwyczaj cenna pamiątka jest on aż po dziś przechowywany przez potomków Mimi.

Niejednokrotnie tu jeszcze wracała, ale była już tylko gościem. Za obowiązek uznała pokazanie rodzinnego gniazda Fredrów swoim dzieciom. Tak po latach wspominała pierwszą wizytę młodsza córka Mimi, Zofia, później siostra Krysta od Najświętszego Sakramentu, niepokalanka: „Dom rodzinny mej Matki w Beńkowej Wiszni poznaliśmy — zdaje się w r. 1889 — gdy nas tam Rodzice zawieźli z naszą bońcią Rosińską". Może warto w tym miejscu dodać, iż autorka tych zapisów miała wówczas pięć lat, jej starsza siostra Jadwiga, zwana Inka — sześć, a najmłodszy z rodzeństwa Aleksander ledwie trzy. „Z jaką radością przyjął nas Dziadek! Wszystko sam obmyślał, aby nam było dobrze. Dawna służąca mej Matki, Kasia ze wsi, dziś zamężna, przychodziła do pomocy Rosińskiej przy nas. Chodziła nami do ogrodu, przez który przepływała rzeczka. Gdy z Przyłbic przyjechał na dwa dni najmłodszy siostrzeniec Dziadka, Leon Szeptycki, uczący się podówczas w domu, pomagaliśmy mu w budowaniu jakiejś fortecy w ogrodzie, dowożąc taczkami ziemię [...] Przebywał wówczas w Beńkowej Wiszni staruszek, Czech, Józef Swoboda, malarz i nauczyciel niemieckiego mej Matki i Wuja Runia [...] Pojechaliśmy raz z Rodzicami do Podhajczyk dzierżawionych przez Matczyńskich, zaprzyjaźnionych z naszą rodziną— przede wszystkim Konstanty z Janem Aleksandrem; zdaje się, że byli towarzyszami broni w 1848 r. Przy podwieczorku dowiedzieliśmy się, że miód sycony jest napojem i dano nam go skosztować". Zresztą podczas całego pobytu w Beńkowej Wiszni „Dziadzio [...] tak bardzo się o nas troszczył i często do nas zaglądał"54.

Ale już za chwilę Jan Aleksander przeniesie się na stałe do Lwowa, często zresztą odwiedzając Siemianice, a Beńkową Wisznią zawładnie Andrzej Fredro. Odmiennie niż ojciec lubił zajęcia gospodarskie. Mówiono, że upodobania, a nawet talent w tej dziedzinie odziedziczył po dziadku Aleksandrze. Klucz rudecki mógł znowu kwitnąć. Tuż po objęciu chciał na przykład sprzedać domy Rady Powiatowej i sędziowski w Rudkach. Widział w tym jakąś swoją korzyść i należy przypuszczać, iż nie mylił się w przewidywaniach.

Wszakże nie tylko troska o nieruchomości, uprawę ziemi czy hodowlę bydła zajmowały jego umysł. Żywił też chęć udziału w życiu towarzyskim bliższej i dalszej okolicy. Była ona tym silniejsza, iż mimo skończonych niedawno czterdziestu lat ciągle pozostawał w kawalerskim stanie. Szczególnie zaś ważne okazały się dla niego dobrosąsiedzkie stosunki z dawnymi znajomymi i przyjaciółmi ojca, a nawet dziadka. Należeli do nich Szczepańscy zamieszkali w niedalekich Łaszkach. Z Kornelem Jan Aleksander odbył całą kampanię węgierską. Potem na długie lata połączył ich los emigranta. Teraz gospodarzem majątku był jego syn Aleksander, ojciec dorastającej panny Felicji. Może zatem nie tylko obowiązki towarzyskie, ale nade wszystko wdzięki Niny, jak nazywano Felicję Szczepańską, stanowiły rzeczywisty powód częstych wizyt Runia w Łaszkach, gdzie był „mile widziany, witany —jak mówiono — szampanem i zakochał się w [...] w Ninie. Ojciec jego i Matka moja bardzo byli temu małżeństwu przeciwni i pragnęli «świetniejszej» dla niego partii — i nie wierzyli w jego szczęście z Niną. Było to wielką zgryzotą Dziadka Jana Aleksandra. W rok po jego śmierci, w pierwszych dniach lipca odbył się ślub w Przemyślu, w kaplicy kościoła katedralnego, fundowanego przez biskupa Aleksandra Fredrę"55.

Młodzi małżonkowie więcej czasu, jak się wydaje, spędzali w Beńkowej Wiszni niż w lwowskim dworku Fredrów. Runio — podobnie jak jego dziadek — oprócz pasji gospodarskiej żywił także zamiłowanie do koni i polowań. Wkrótce po ślubie kupił Ninie najpiękniejszego, karego wierzchowca. Strzelcem został służący już wcześniej u Fredrów Jarząbek. Na rządcę zaś wypatrzył Stanisława Żurowskiego. Przy jego współpracy majątek zaczął na nowo świetnie prosperować. Wszystkie cechy charakteru Andrzeja, a także oczywiście jego działalność sprawiły, iż był w sąsiedztwie lubiany i szanowany. Nic zatem dziwnego, iż wkrótce po objęciu klucza rudeckiego został z wyboru marszałkiem Rady Powiatowej. Siostrzenica Zofia zapamiętała, jak w 1894 r. jechał w kontuszu do Rudek na jej posiedzenie. Do pałacu w Beńkowej Wiszni chętnie teraz zjeżdżali dawni i nowi znajomi. Na prawach domowników zaś zatrzymywali się tu Juliusz Kossak i Władysław Bełza. Stół bilardowy wreszcie przestał być niepotrzebnym sprzętem. Kiedy w 1894 r. na wystawę lwowską przyjechała Mimi, mieszkała, rzecz jasna, na Chorążczyźnie. Ale po załatwieniu wszystkich spraw w mieście na zaproszenie brata udała się do Beńkowej Wiszni. Każdy dzień, jaki tam spędziła, znowu był pełen radości. Wtajemniczając teraz swoje dzieci w przeszłość tej siedziby i prezentując całe jej piękno Mimi była przekonana, iż Beńkowa Wisznia w jakiejś mierze współokreśli także ich tożsamość i również dla nich pozostanie miejscem magicznym.

Wydarzenia najbliższych lat unicestwiły te nadzieje. Jesienią 1897 r. Andrzej Fredro zaczął się uskarżać na ból gardła, który wcale nie chciał ustąpić. Na święta Bożego Narodzenia cała rodzina spotkała się u Szeptyckich w Przyłbicach. Któregoś dnia babcia Zosia zwierzyła się Mimi: „Tak mnie Runio niepokoi... to ciągłe przykładanie ręki do szyi, boję się, że to coś niedobrego"56. Po wspólnie obchodzonym Nowym Roku Runio spiesznie wyjechał dla jakichś pilnych interesów do Beńkowej Wiszni, natomiast Nina wróciła do Lwowa. Pod koniec lutego dostała od rządcy, Stanisława Żurowskiego, porażającą wiadomość, iż jej mąż nagle zaniemógł, oraz wezwanie do natychmiastowego przyjazdu. Stan Runia był tak poważny, iż oboje zdecydowali się na przewiezienie go do Lwowa. „Przyjąwszy sakramenta św[ięte] poddał się operacji u prof. Rydygiera — do kliniki towarzyszył mu Kazimierz Szeptycki — w czasie operacji szczęki serce bić przestało. Rydygier robił wszystko, co mógł, by go przywołać do życia — lecz na próżno"57.

Ze Lwowa trumnę eksportowano do Rudek. Rodzina i liczni przyjaciele zatrzymali się w Beńkowej Wiszni. Nad pałacem powiewała czarna flaga. Nabożeństwo żałobne odbyło się, oczywiście, w Rudkach. Potem trumnę obniesiono wokół kościoła, a następnie złożono w krypcie Fredrowskiej kaplicy.

Miesiąc wcześniej Andrzej Fredro skończył czterdzieści dziewięć lat. Nie doczekał się potomstwa. Bardzo z tego powodu bolał i choć wina leżała po stronie żony nawet mu przez myśl nie przeszło, aby się z nią rozwieść. Dzieci Mimi tak natomiast zapamiętały ich wzajemne relacje. „Wuj — choć nerwowy — nigdy wobec ciotki nie okazywał zniecierpliwienia.

Głębokość jego uczucia przebijała w wierszu, który do niej na tydzień przed ślubem napisał". 
Są tam takie między innymi słowa: 
„Lecz wierz mi, obok szczęścia, które mnie napawa, 
Swym siłom nie ufam i choć chęci żywe 
Jakaś mnie mimowolna ogarnia obawa, 
Czy potrafię Ci życie urządzić szczęśliwie?"58
„Po pogrzebie odbyło się otwarcie testamentu wuja — zapisała po latach siostrzenica — który uczynił swą żonę spadkobierczynią wszystkiego, co zostawił i odziedziczył po ojcu, t[o] j[est] klucza rudeckiego i dworku na Chorążczyźnie. Testament zawierał jednak zdanie. «Pragnę, by majątek wrócił do rodziny». Jak to sobie wuj wyobrażał? — trudno wiedzieć"59. Mimi czuła się zdruzgotana tą decyzją, pomijając już nie tylko jej osobę, ale także dzieci. Wśród ogólnej konsternacji ktoś z rodziny albo przyjaciół podsunął myśl o obaleniu testamentu, ale Mimi nawet słyszeć o tym nie chciała. Nie podjęła również sugestii, aby jej syn Aleksander przybrał do swojego nazwiska drugie — Fredry. Na darmo przedkładano jej, iż jedynie Fredro-Szembek miałby podstawę do wystąpienia o odzyskanie majątku. W spotkaniu tym brał również udział ojciec Niny, Aleksander Szczepański. Mógł się czuć niezręcznie. „Nie umiał ukryć swych uczuć, zresztą z jego punktu widzenia zrozumiałych. Chodził po pokoju powtarzając: «Co tu mówić! Nina jest spadkobierczynią! To stoi bombenfest, bombenfest!»60.

I tak oto po stu dwóch latach od chwili kupna klucza rudeckiego przez Jacka Fredrę przestał on być własnością jego potomków. Na razie jednak zarówno Mimi z dziećmi, jak i rodzina Szeptyckich daleka była od zerwania stosunków z wdową po ich bracie i bratanku. Najpewniej spodziewano się, iż zarówno Beńkową Wisznię, jak i dworek na Chorążczyźnie wraz z wszystkimi rodzinnymi pamiątkami otoczy ona troskliwą opieką. Mimo więc oczywistej, choć na razie starannie ukrytej niechęci Mimi do Niny, była ona w Siemianicach częstym gościem. Również mieszkańcy Przyłbic chętnie ją u siebie podejmowali. Młodzi Szembekowie zrazu darzyli ją nawet szczerą sympatią, przede wszystkim ze względu na niewygasłą miłość do wuja Runia. Dość szybko jednak przemieniła się ona w podejrzliwość, a potem we wrogość. „W rok m[niej] w[ięcej] po śmierci wuja — jak zapamiętała spotkanie z ciotką Zofia Szembekówna — Nina zapytała mnie: «„Czy wiesz, że wujcio pił?» Nie — nie wiedziałam, nigdy u nas nie był nietrzeźwy ani nawet podniecony. Wtedy ciotka mi powiedziała, że wyszła za niego, aby go wyleczyć z alkoholizmu, ale jej się to nie udało. Bardzo jej współczułam. Później dowiedziałam się, że to samo, o wiele obszerniej, użalając się nad sobą, opowiadała w tymże czasie osobie doświadczonej, która orzekła «Ze sposobu, w jaki Nina o mężu mówi, widać, że ona go nigdy nie kochała»"61.

Taką właśnie opinię o Ninie potwierdził nader bolesny dla rodziny fakt, iż ledwo po trzech latach wdowieństwa powtórnie wyszła za mąż. Andrzej Fredro czyniąc ją dziedziczką całego rodowego majątku nie przypuszczał, że tak szybko usunie go ze swej pamięci i serca, a swoim wybrankiem czyni Aleksandra Skarbka. Nazwisko to z powodu niefortunnego związku Zofii z Jabłonowskich ze Stanisławem Skarbkiem, późniejszej Aleksandrowej Fredrowej, źle się w rodzinie kojarzyło. Teraz więc przeżyła ona prawdziwy wstrząs. „Nina wychodzi za mąż — pisała 28 kwietnia 1901 r. z Gries Zofia Szeptycka do syna Kazimierza — poślubia Skarbka (Aleksandra), przyjechała tutaj, aby mi o tym powiedzieć; godzinę temu pojechała do Siemianic w tym samym celu [...] Po upływie pierwszych chwil, a właściwie pierwszych godzin, zdobyłam się na odwagę i przypomniałam jej moje rady sprzed kilku lat, zatem jeżeli chce spełnić ostatnią wolę Runia, jest to odpowiedni moment, ażby majątek Fredrów zabezpieczyć dla dzieci Mimi. Na to — przy temperaturze poniżej zera ze strony Siemianic — zaczęła od wyjaśnienia, że już rozmawiała z adwokatami i że podobne zabezpieczenie może być zawsze unieważnione przez jej ostatnią wolę, lecz jeżeli sobie życzę, zobaczy się jeszcze z Paszkowskim i zrobi, co się da; dodała, że nie należy się obawiać, by zapomniała o zamierzeniach Runia czy też zmieniła zdanie. [...] błagała na klęczkach, aby nasze stosunki pozostały bez zmian, i wciąż na klęczkach prosiła o błogosławieństwo przed odjazdem. Ślub odbędzie się 30 maja w Laszkach [...] potem zamieszkają we Lwowie, gdzie wynajęli już mieszkanie. Beńkowa Wisznia zamknięta, wyjąwszy może jeden raz w roku podczas polowania [...] Nie wiem, po co przywiozła mi dwie duże fotografie tej biednej, drogiej Beńkowej Wiszni, w moich bowiem wspomnieniach jest to niewątpliwie najboleśniejszy punkt — mali Skarbkowie będą tam swawolić"62.

Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, iż Nina nie chciała żyć dłużej przeszłością. Szukała dla siebie nowego miejsca i innych okoliczności, które przyniosłyby jej jakiś kształt szczęścia. Pewnie też chciała się wyzwolić spod dominacji rodziny pierwszego męża, a zarazem nie potrafiła zerwać z nią wszystkich więzów. Nie miała poczucia odpowiedzialności za całe Fredrowskie dziedzictwo, bo niby gdzie i kiedy mogła je zdobyć. Dysponując dworkiem na Chorążczyźnie wynajęła we Lwowie mieszkanie. Jednocześnie zaklinała się, że wola Runia, aby majątek wrócił do rodziny, pozostanie dla niej święta. Czy była tak zakłamana — lub może zastraszona — iż mówiła to, aby wszystkich zbyć sama nie wierząc w spełnienie tego przyrzeczenia? Czy też naiwnie wierzyła, że sprawę jakoś da się w przyszłości załatwić? Niewykluczone, że W każdym z tych przypuszczeń zawiera się odrobina prawdy.

Pierwsza umowa sprzedaży, jaką Nina podpisała niedługo po zawarciu małżeństwa z Aleksandrem Skarbkiem, dotyczyła lwowskiego dworku Fredrów. Archiwum, jakie tam jeszcze pozostało — bowiem część jako pierwszy przewiózł do Beńkowej Wiszni i do Przyłbic Jan Aleksander — przetransportowała wcześniej na wieś z myślą, aby jak najszybciej przekazać je Mimi. Pierwszy list z taką propozycją wysłała jeszcze jesienią 1904 r. bądź najpóźniej w styczniu roku następnego. Czy działania te wynikały z rozumienia wagi Fredrowskiej spuścizny, czy też rodziła je potrzeba ostatecznego zamknięcia własnej przeszłości i wynikających stąd zobowiązań, trudno dziś ustalić. Wkrótce dworek — ku oburzeniu opinii Lwowa — został rozebrany. Przestał istnieć utrzymywany przez blisko trzydzieści lat w niezmienionym stanie gabinet Aleksandra Fredry, który zapamiętała jeszcze z dzieciństwa Zofia Szembekówna: „fotel obity pasiastą materią, pulpit, stół z lampą o zielonym kloszu. Na stole leżały książki — zdawać się mogło, że Aleksander Fredro co dopiero wyszedł. Z pietyzmem przechowywał wszystko Dziadek, a teraz jego syn, wuj Andrzej Fredro. Gdy go nie stało — dworek przestał istnieć"63. Przepadła wówczas większość drobiazgów rodzinnych, gromadzonych przez trzy pokolenia. Zaginęła nawet tablica z napisem: „Aleksander hrabia Fredro ostatnich 28 lat życia przepędził w tym domu i zmarł 15 lipca 1876 r." wmurowana we frontową ścianę dworku, między dwoma oknami: „została podobno złożona wśród innych starych zabytków, a raczej rupieci"64 — w magazynie lwowskiego ratusza.

Rozpacz, a razem i oburzenie wnuków pisarza były wywołane nie tylko aktem sprzedaży lwowskiej siedziby Fredrów, lecz nade wszystko samowolą Niny: „stało się to bez porozumienia z rodziną, ani z moją Matką — zapamiętała tamte wydarzenia Zofia Szembekówna — ani z Szeptyckimi, którzy byliby może dworek odkupili". Był on przecież „pamiątką nie tylko rodzinną, ale i narodową. I oto na oczach wszystkich „ślad po nim przepadł"65.

Nina z mężem przyjechali jeszcze do Przyłbic w kwietniu 1904 r. na pogrzeb Zofii z Fredrów Szeptyckiej. Mimo tego aktu dobrej woli jej kontakty z rodziną Runia wyraźnie ochłodły, a z latami stawały się coraz rzadsze. Zwłaszcza że Nina zaczęła teraz parcelować dobra Beńkowo Wiszniańskie i po kawałku je sprzedawać. Wysoce zaniepokojona tymi działaniami Mimi wystosowała do niej list z prośbą o spieszne odszukanie jakichś pamiątek po dziadku. Zachowała się jedynie odpowiedź Niny, pochodząca z 13 lutego 1905 r., w której życzliwość — może tylko udawana — sąsiaduje z drobnymi złośliwościami66. „Moja kochana Mimi! Poczyniłam już kroki co do laski śp. Twego Dziada i mam nadzieję, że powiedzie mi się poszukiwanie za nią zrobione. Gdyby jednakże stało się nawet przeciwnie, nie byłoby to tak dotkliwą stratą, jak ta, która Cię czeka z innej strony. Dzięki agitacjom w powiecie tutejszym przez ks[iędza] Onyszkiewicza prowadzonym, dzięki wiecom przez niego wciąż urządzanym, na których rezolucje i plan walki (dla większych właścicieli więcej jak dotkliwy) Uchwalają, zorganizowawszy obecnie swoje komitety po wsiach i starając się wywołać walkę kastową. Ze źródeł zupełnie pewnych wiemy, że przy pierwszym haśle danym, aby na dwory ruszać, B[eńkowa] Wisznia jest na pierwszej stronicy umieszczona. Nie zdziwisz się więc, że ponownie [podkreślenie moje — B.L.] zaproponuję Ci przeniesienie pamiątek Fredrowskich, które są Twoją własnością, w miejsce bezpieczne, może np. do Metropolitalnego Pałacu we Lwowie, gdybyś nie chciała umieścić je czasowo jako depozyt w Muzeum Lubomirskich co, jak sądzę, przy węzłach przyjaźni, jakie Cię łączą z And. [rzejami?] Lubomirskimi, bez większej trudności dałoby się przeprowadzić — portrety rodzinne, Kossaków 14, pamiątki z trymódki i mundury wraz z autografami i listami rodzinnymi nie zajmą znów tak wiele miejsca, a przecie niepodobna je tak pozostawiać. Bądź tak dobra odpisać mi co do tego, w razie gdybyś się sama tym zająć nie mogła, poleć mi złożenie tych rzeczy na Twoje imię gdzieś w bezpieczeństwie. Gdyby sytuacja nie stawała się wyjątkowo poważna, nie nalegałabym na to. Dłoń Twoją ściskam, dzieci całuję — Wasza Nina"67.

Te niewątpliwie cenne wskazania dotyczące rodzajów pamiątek związanych z życiem i działalnością aż czterech pokoleń Fredrów, jakie jeszcze w 1905 r. znajdowały się w Beńkowej Wiszni, nie pomagają jednak wyjaśnić ani nawet zasugerować ich dalszych losów. Przypuszczenia tyczące sposobu przekazania ich Marii z Fredrów Szembekowej są różne i żadnego niepodobna uznać za w pełni wiarygodny. Może zawiozła je do Siemianic sama Felicja Skarbkowa? Albo przez kogoś przesłała zapakowane oddzielnie obrazy, mundury, jakieś osobiste pamiątki i archiwalia? Nie da się też wykluczyć przypuszczenia, że po wszystkie te skarby przyjechała Mimi i zabrała je do siebie. Wiadomo natomiast, że nic wówczas nie trafiło do Pałacu Metropolitalnego — choć sugestia ta dla późniejszych losów Przyłbickiego archiwum Fredry okazała się istotna — ani do Muzeum Lubomirskich. Również pojawiające się przypuszczenia, iż owe „autografy i listy rodzinne" Nina oddała do Ossolineum, są błędne. Dopiero w 1928 r. cztery teki z rękopisami złożyła tam w depozycie Maria z Fredrów Szembekowa. Kolejne dwie przekazała trochę później. Zbiory Fredrowskie znajdujące się już w Ossolineum zostały jeszcze raz dopełnione. Teki zawierające „najcenniejsze rękopisy komedii" zawiozła do Lwowa 14 stycznia 1937 r. najstarsza córka Marii, Jadwiga Leonowa Szeptycka, spełniając tym samym wolę matki, zmarłej dziewięć dni wcześniej, Niestety, podczas zawieruchy wojennej, a następnie dzielenia i przewożenia części zbiorów Biblioteki Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich do Wrocławia niektóre dokumenty Fredrowskie zaginęły. Mimi, dążąca wszelkimi siłami do zabezpieczenia całej rękopiśmiennej spuścizny Dziada nie mogła tego przewidzieć.

Zbiory, które pozostały w Siemianicach, czekał lepszy los. „Gdy wiosną 1939 r. groźba, wojny stawała się bliższa — relacjonowała Zofia Szembekówna — siostra moja [Jadwiga z Szembeków Szeptycka] otrzymała od władz polskich polecenie, by zabezpieczyła spuściznę po Aleksandrze Fredrze składając ją w jakimś muzeum. Pojechała w maju do Siemianic z córką Anną i przez kilka dni bez wytchnienia pakowały — najpierw archiwum i akwarele Fredrowskie, które wysłały do Muzeum Narodowego w Warszawie, gdzie szczęśliwie jako depozyt się przechowały"63, potem niemniej bogate pamiątki i dokumenty rodu Szembeków; te niestety zaginęły. W pakach tych znajdowały się też olejne obrazy przedstawiające różne osoby z rodziny Fredrów autorstwa zarówno Juliusza Kossaka, jak i innych malarzy. Tylko dla przykładu można wymienić portret Zofii z Jabłonowskich Skarbkowej, od 1828 r. żony autora Zemsty, malowany przez Karola Schweikarta, czy portret matki, brata i bratowej pędzla Zofii z Fredrów Szeptyckiej. Po drugiej wojnie światowej archiwum siemianickie zostało przez Muzeum przekazane w kolejny depozyt Bibliotece Narodowej, która w kwietniu 2001 r. odkupiła je od spadkobierców komediopisarza.

Druga część rękopiśmiennej i epistolarnej spuścizny Aleksandra Fredry, którą wedle własnego wyboru, dyktowanego wszakże koniecznością przeczytania jakiegoś utworu przez matkę bądź siostrę, przywoził do Przyłbic Jan Aleksander, została poważnie uszczuplona przez kolejne zawirowania historii. Podczas pierwszej wojny światowej wojska rosyjskie spaliły stary dworek a nowy dwór splądrowały. Miał wśród nich znajdować się książę Urusow, ale czy to prawda? Ówczesny właściciel Przyłbic, Leon Szeptycki, sam zamiłowany kolekcjoner, pozbierał jednak i zabezpieczył większość rękopisów i akt. I tak w spokoju przetrwały one aż do wybuchu drugiej wojny światowej. We wrześniu 1939 r., jeszcze przed wkroczeniem wojsk sowieckich, Anna Szeptycka najcenniejsze jej zdaniem dokumenty włożyła do metalowej skrzynki, którą zakopała w ogrodzie lwowskiej siedziby Leonostwa Szeptyckich przy ulicy Zielonej 30. Kiedy wróciła tam kilka tygodni później, już za władzy sowieckiej, dowiedziała się, że skrzynka została odkopana i zabrana przez Rosjan. Wojenne losy pozostałej części archiwum przyłbickiego są pogmatwane i wiele epizodów pozostaje niepewnych. Czy rzeczywiście zostały one wywiezione do Charkowa? W jakich okolicznościach trafiły do pałacu Metropolity Andrzeja Szeptyckiego, wnuka Aleksandra Fredry? Jaką rolę odegrał on w ocaleniu tych dokumentów? Na razie pytania te pozostają bez odpowiedzi.

Po drugiej wojnie światowej Archiwum Metropolitalne — wszakże, o ile mi wiadomo, nie całe — zostało przejęte przez Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej we Lwowie. Do dziś jest osobnym zespołem. Jego poważną część stanowi archiwum Fredrowskie. Ciekawe, że pojawiają się w nim coraz to nowe, wcześniej tu nieobecne dokumenty Bardziej zniszczone zostały poddane konserwacji, wszystkie są uporządkowane i z małymi wyjątkami właściwie opisane. Tak zatem twierdzenie Zagniewa Hausera, iż wszystko, „co pozostało na miejscu [czyli w Beńkowej Wiszni], wraz z liczącą około 10 tysięcy tomów biblioteką, uległo zniszczeniu w czasie I wojny światowej", zbiory zaś znajdujące się w innych rodzinnych dworach przepadły — świadczy o jego całkowitej nieznajomości przedmiotu.

Losy biblioteki pisarza, dopełnianej przez syna i wnuka — w korespondencji Jana Aleksandra istnieje wiele wzmianek o kupowanych przez niego książkach — ciągle są niepewne. Informacje o zniszczeniu Fredrowskiego księgozbioru podczas wojny 1919 r. podał wkrótce po tamtych wydarzeniach Adam Grzymała-Siedlecki69. Biblioteki tej — wedle jego informacji — wdowa po Andrzeju Fredrze, wówczas Aleksandrowa Skarbkowa, nie zdołała wcześniej wywieźć z Beńkowej Wiszni. W 1919 r. Ukraińcy wywlekli 10 tysięcy tomów gromadzonych przez cztery pokolenia Fredrów. Znajdować się tam miały między innymi ulubione pozycje autora Zemsty. Z kolei Rafał Jankowski powołując się na artykuł E. Triller poświęcony „Losom archiwum rodzinnego Fredrów z Beńkowej Wiszni" stwierdza, iż Felicja Skarbkowa już w 1906 r. „bibliotekę fredrowską liczącą 10 000 tomów przekazała do Ossolineum"70. Potomkowie komediopisarza nie potrafią ani potwierdzić, ani zaprzeczyć żadnej z tych wersji. Czy czas pozwoli rozwikłać te zagadkę? Nie wiadomo.

Tymczasem klucz rudecki, będący wyłączną własnością Felicji Skarbkowej, stawał się coraz mniejszy. Nina bowiem systematycznie go parcelowała i-po kawałku sprzedawała. Jakże więc pogodzić owe działania z obietnicą potwierdzoną przez nią jeszcze w kwietniu 1901 r. wobec Zofii z Fredrów Szeptyckiej, iż zadośćuczyni życzeniu męża, Andrzeja Fredry zawartym w jego ostatniej woli, aby Beńkowa Wisznia powróciła do rodziny. Sprzedaż w 1919 r. „dworu z ogrodem i reszty obszaru dworskiego [...] Towarzystwu Gospodarczemu we Lwowie na bardzo dogodnych dla niego warunkach"71 położyło kres wszelkim nadziejom na uratowanie choćby resztek Fredrowskiego dziedzictwa.

Szkoda, że zdecydowała o tym tylko jedna osoba, której związek z Fredrami, także duchowej natury, okazał się niezwykle kruchy. Dziś oczywiście wiemy, że wydarzenia, jakie miały przyjść za dwadzieścia lat, i tak zamknęłyby dzieje klucza rudeckiego, czyniąc to w sposób nieporównanie bardziej dramatyczny. Felicja Skarbkowa, wcześniej Andrzejowa Fredrowa, ma ostatecznie tę niepodważalną zasługę, że przyczyniła się do ocalenia dużej części pamiątek i archiwaliów związanych z osobą komediopisarza i jego rodziny. A że mające dopiero nadejść przemiany polityczne były wówczas niemożliwe do przewidzenia, sprzedaż najpierw dworku na Chorążczyźnie, a potem Beńkowej Wiszni stanowiła dla rodziny Szeptyckich i Szembeków prawdziwy cios. Jakże aktualny okazał się dawny wiersz Mimi, zatytułowany „Szara godzina": „A gdy tak siedzę i tęsknię, i marzę /Myślą wracając w rodzinne zacisze, /Widząc pomarłe od dawna już twarze,' /Słuchając głosów, co już nie usłyszę /Nieraz mi wolno po policzku łza spłynie 72.

Beńkowej Wiszni nie dało się jednak wymazać z pamięci ani wyrzucić z serca. Niepokój Mimi o jej dalsze losy walczył o lepsze z daleko posuniętą tolerancją i przekonaniem o dobrych intencjach nowych właścicieli. Pośrednim świadectwem tych rozterek jest pismo księcia Witolda Czartoryskiego będące odpowiedzią na niezachowany list Marii Szembekowej.

„Proszę mi uwierzyć, — stwierdzał w tej najważniejszej dla niej sprawie — że w wysokim stopniu odczuwam to, co Pani mi pisze o pietyzmie swym i przywiązaniu do tego majątku rodzinnego. Tym więcej przeto umiem ocenić szlachetne słowa wyrażone w swym liście — bez goryczy — i tak bardzo bezstronne uznanie i dalszych zamierzeń Towarzystwa Gospodarskiego. Przypuszczam, że przyjemnie będzie Pani wiedzieć, że zakłady ogrodnicze w Beńkowej Wiszni na wyraźne żądanie pani hrabiny Skarbkowej nazwaliśmy Fredrowem"73. Tak więc pałac, ogród oraz dawne obszary dworskie — niestety, bardzo już uszczuplone — służyły przez wiele lat, także po drugiej wojnie światowej, celom edukacyjnym „młodzieży obojga płci". Bowiem obok zakładów ogrodniczych była tam również szkoła. A w latach trzydziestych, w sto lat po napisaniu przez Fredrę właśnie w Beńkowej Wiszni Zemsty, Ślubów panieńskich i Pana Jowialskiego — także fabryka konserw.

14 sierpnia 1924 r. Mimi na zawsze żegnała się z Beńkową Wisznią. Nie zamierzała już tu przyjeżdżać, bowiem każdy kolejny powrót byłby jeszcze boleśniejszym przypomnieniem dzieciństwa i tego wszystkiego, co wtedy kochała, a co teraz przynależało do coraz bardziej niszczonej przez czas przeszłości. Swoje rozstanie zawarła w drugiej części Niegdyś..., zatytułowanej To i owo z moich wspomnień. Całość opatrzyła zwięzłą, ale pulsującą uczuciem dedykacją: „Pamięci najdroższego dziada w 50-ą rocznicę zgonu".

„Znikł świerk przy domu — zanotowała — znikła i ławka, na której dziadek siadywać lubił, bo z niej widać było grupę dziewięciu świerków na stoku górki ręką prababki posadzonych na pamiątkę żyjących jej sześciu synów i trzech córek... Znikło i owych dziewięć świerków — ani jeden nie Pozostał..."74. Ale jeszcze silniejsze emocje wywołane owym pożegnaniem zawiera jej wiersz opatrzony znamiennym tytułem: „Skarb". „Co skarbem jest dla człowieka? Wszystko, co kocha bez miary.../ Ja skarb przywożę z daleka: / Garść ziemi szarej! [...] Dom stoi... życie gna dalej.../ Dawna siedziba zajęta!... /Tych, co w niej kiedyś mieszkali?/Kto już pamięta?!... //Pomnijcie, o przyjaciele!... / Nie chcę obrzędów paradnych — / Ni chórów pięknych w kościele — / Ni wieńców żadnych — // I nie chcę mowy ja szumnej, / Jak to zwyczaj jest stary —/ Tylko mi włóżcie do trumny / Garść ziemi szarej!!.. "

Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok 1937 Mimi spędziła u córki, zięcia i wnuków w Przyłbicach. Zjechała się też pozostała rodzina Szeptyckich. Potem wszyscy przygotowywali się do uroczystości jej siedemdziesięciopięciolecia, przypadającego 5 stycznia. Odbyła się już próba generalna okolicznościowego przedstawienia, sztuki alegorycznej o upływającym czasie, o dziś i wczoraj autorstwa wnuczki, Anny Szeptyckiej, a Stanisława z Olizarów Szeptycka, druga żona generała, „na cześć urodzin" napisała w przygotowywanym przez całą rodzinę albumie wiersz zaczynający się od słów: „Wieniec wijemy z kwiatów rozmaitych, /ze splotu długich, pracowitych lat. /Na przemian ciernie i cudowny kwiat..."75.

Mimi zmarła nagle o drugiej w nocy z 4 na 5 stycznia. Chorowała wcześniej na serce, ale nikt się nie spodziewał, że odejdzie właśnie teraz. Trumnę trzeba było zawieźć do Siemianic, gdzie w tamtejszej kaplicy wnuczka Aleksandra Fredry miała spocząć obok męża, Piotra Szembeka, i przedwcześnie zmarłego syna, Aleksandra. Najpierw droga prowadziła do Sambora. Można ją było odbyć tylko przy użyciu koni. Do specjalnie przystrojonego wozu zaprzężono cztery dorodne rumaki. Ktoś wziął lejce, bat, krzyknął: wio! — i nic. Konie się zaparły i nie ruszyły. Trzeba było wielu prób, zanim usłuchały rozkazu. Ostateczne rozstanie Mimi z rodzinnymi stronami okazało się nieprawdopodobnie trudne. Na wezgłowiu jej trumny postawiono urnę z „garścią ziemi szarej". Ani Rudki z osiemnastowiecznym kościołem, ani Beńkowa Wisznia z orną ziemią, pastwiskami i lasami nie ofiarowały Fredrom nadmiaru szczęścia. Były potrzebne, przez wielu kochane, przynosiły obfity plon, okazały się przyjazne twórczości literackiej, dzieciom dawały radość. W chwilach historycznego zamętu zdawały się być niebezpieczne. Zbyt często odwiedzała je śmierć: Marianna, Mizia, Jan Nepomucen, Gustaw, Sewercio przedwcześnie opuszczali tę krainę. Nieraz stanowiły ciężar trudny do udźwignięcia przez tych, którzy byli za mało oddani tej ziemi. Dla jednych przemieniały się w najbardziej rozsłonecznione wspomnienie, innym ofiarowały nadzieję na pomyślną przyszłość, niektórym zdawały się być obce i nieprzyjazne.

Gdyby na szale wagi po jednej stronie umieścić to, co Beńkowa Wisznia ofiarowała Fredrom dobrego, twórczego i radosnego, a na drugiej położyć wszystkie doznane tam cierpienia, za które zresztą nie można obarczać jej winą, to co by przeważyło? Chciałabym wierzyć, że szala przechyliłaby się na tę pierwszą stronę. W tak zwanym powtórnym pogrzebie Fredry w Rudkach, który odbył się w 1988 r., uczestniczyli też potomkowie Fredry. W pewnym momencie do prawnuczki poety podeszła skromnie ubrana kobieta w średnim wieku i zapytała: „czy to pani jest tą wnuczką Fredry, która przyjechała tu na pogrzeb?" Uśmiech jaki jej odpowiedział, wyraźnie ją ośmielił, więc szybko dorzuciła: „to pani na swoje przybyła!" Kto to był, jak rozpoznał przedstawicielkę piątego pokolenia rodu Fredrów? Nie poznamy odpowiedzi na te pytania. Czy byłyby zresztą istotne? Prawdziwie ważny wydaje się tylko tajemniczy proces przekazywania pamięci, która w ten sposób obejmuje więcej niż jedno życie.

PRZYPISY


    1 A. Fredro: Trzy po trzy. W: Pisma wszystkie, oprac. S. Pigoń, t. XIII: Proza, część pierwsza. Warszawa 1968, s. 180.
    2 Pigoń nie znał jeszcze dokumentów kupna Beńkowej Wiszni od Kunegundy Deboliny przez Jacka Fredrę. Mylnie więc sądził, że wniosła ją w posagu jego matka, żona Józefa Benedykta, Teresa z Urbańskich, primo voto Józefowa Butlerowa.
    3 Z. Hauser: Śladami Aleksandra Fredry. „Rocznik Lwowski" 2002, s. 267—275.
    4 Dzieje rudeckiego kościoła, nader burzliwe i do dziś kryjące wiele tajemnic, przedstawia R. Brykowski: Dzieje kościoła parafialnego w Rudkach, w: Powtórny pogrzeb Aleksandra Fredry. (Działalność komisji Fredrowskiej). Warszawa 1993, s. 5—10.
    5 Po ostatnie lata XVIII wieku walutą obiegową Galicji był złoty polski. Później wprowadzono floreny, rozróżniając przy tym walutę konwencyjną i wiedeńską. Kurs wartości pierwszej w pieniądzach metalowych został ustalony konwencją międzynarodową. Waluta wiedeńska, w banknotach, miała wartość zmienną, ale zawsze niższą, nieraz więcej niż o połowę, ocLkenwencyjnej. W latach siedemdziesiątych XIX stulecia podstawową jednostką monetarną nazywano też złotym reńskim. Występowały też, co prawda coraz rzadziej, najwartościowsze dukaty oparte na złocie.
    6 Dokument ten znajduje się w Zakładzie Rękopisów Biblioteki Narodowej, sygn. IV 8445. Wszystkie dalsze informacje dotyczące zadłużenia klucza rudeckiego, jego wierzycieli oraz warunków, na jakich przejął go Jacek Fredro, pochodzą z tych „Akt...". 7 A. Fredro: Trzy po trzy, s. 145.
    8 Ibidem.
    9 Ibidem s. 199.
    10 Ibidem.
    11 M. z Fredrów Szembekowa: Niegdyś... Wspomnienia moje o Aleksandrze Fredrze z przedmową A. Grzymały-Siedleckiego. Lwów-Warszawa-Kraków 1927, s. 98. 13
    12 A. Fredro: Trzy po trzy, s. 199.
    13 Stanisław Pigoń w Objaśnieniach do Trzy po trzy (A. Fredro, Pisma wszystkie, t. XIII: . część druga: Komentarz. Warszawa 1969, s. 261) mylnie przypisał Sewerynowi Nowosiółki. Ten majątek dokupiony zresztą przez Jacka Fredrę, Seweryn otrzymał na własność około 1818 r., gdy żenił się z Domicelą Konarską.
    14 J.Fredro do A. Fredry, Lwów, 14 stycznia 1828, w: A. Fredro: Pisma wszystkie, oprac. w: Korespondencja. Warszawa 1976, s. 429.
    15 ”Raptularz z własnoręcznymi zapiskami gospodarczo-rachunkowymi Aleksandra Fredry t.III 7.III.1828 — 11.VI.1831, t. II: VI.1831 — 1834, t. III: 1835—1845 oraz 1847, rkps w Zakładzie Rękopisów Biblioteki Narodowej, sygn, IV 8448. Fragmenty ogłosił S. Pigoń w: A. Fredro Pisma wszystkie, t. XIII: Proza, część pierwsza. Warszawa 1968.
    16 Zachowały się „Dyspozycje gospodarcze Fredry z lat 1841 — 1843". Zakład Rękopisów Biblioteki Narodowej, sygn. IV 8447. Należy jednak przypuszczać, iż ksiąg tych było znacznie więcej.
    17 Scenę tę przywołał około 1879 r. Jan Aleksander Fredro (Wspomnienia pomieszczone w tomie M. z Fredrów Szembekowej: Niegdyś..., Wspomnienia moje o Aleksandrze Fredrze, część druga: To i owo z moich wspomnień. Lwów 1927).
    18 Rozkład pokoi w pałacu i ich urządzenie jest dość dobrze znane. W zapisie swoich wizyt w Beńkowej Wiszni Hauser podaje tylko strzępy informacji. Wnętrza pałacu dokładnie opisałam w książce: Aleksander Fredro. Drogi życia. Warszawa 2001, dlatego tutaj nie zajmuję się już tym tematem.
    19 J. A. Fredro: Wspomnienia, s. 112.
    20 Dworek Fredry znajdował się przy ulicy św. Mikołaja, którą jeszcze za życia pisarza przemianowano na Fredry.
    21 J. A. Fredro do Z. i A. Fredrów, Paryż, 7 kwietnia 1857, „Listy Jana Aleksandra Fredry do rodziców, Aleksandra i Zofii z Jabłonowskich Fredrów", rkps w Zakładzie Rękopisów Biblioteki Narodowej, sygn. 8410, t. I.
    22 J. A. Fredro do Z. i A. Fredrów, Paryż, 13 kwietnia 1857, ibidem.
    23 M. Mierówna do J. A. Fredry, Lwów, 15 grudnia 1857, „Listy z Mierów Fredrowej do męża Jana Aleksandra Fredry z lat 1857 — 1862", rkps w Zakładzie Rękopisów Biblioteki Narodowej, sygn. II 8432.
    24 S. Pigoń: Dodatek krytyczny do Notat [gospodarskich]. W: A. Fredro: Pisma wszystkie, t. XIII: Proza, część druga: Komentarz. Warszawa 1969, s. 202.
    25 A. Fredro: Notaty [gospodarskie] W: Pisma wszystkie, t. XIII: Proza, część pierwsza. Warszawa 1968, s. 319. Trzy kolejne cytaty pochodzą z tego samego źródła.
    26 A. Fredro do J. A. Fredry, [Lwów, 25 października 1858?], w: A. Fredro: Pisma wszystkie, t. XIV: Korespondencja. Warszawa 1976, s. 169.
    27 Ibidem, s. 170.
    28 A. Fredro do J. A. Fredry, [Lwów, 1859 — 1860], ibidem, s. 180.
    29 A. Fredro do J. A. Fredry, [Lwów, jesień 1860], ibidem, s. 193.
    30 A. Fredro do J. A. Fredry, Lwów, 1 sierpnia 1862, ibidem, s. 195—196.
    31 A. Fredro do J. A. Fredry, Lwów, 16 sierpnia 1864, ibidem, s. 207.
    32 Z. Fredrowa do J. A. Fredry, bdm., „Listy Zofii Fredrowej do syna Jana Aleksandra", rkps w Zakładzie Rękopisów Biblioteki Narodowej, sygn. II 8425, t. IV.
    33 M. z Fredrów Szembekowa: Niegdyś..., s. 82.
    34 A. Fredro: Trzy po trzy, s. 144.
    35 Z. Fredrowa do J. A. Fredry, Lwów, 7 września 1874, loc. cit., rkps, t. I.
    36 J. A. Fredro do Z. i A. Fredrów, Beńkowa Wisznia, 25 lipca 1873, loc. cit., rkps, t. I.
    37 J. A. Fredro do Z. i A. Fredrów, Wiedeń, 8 listopada 1874, ibidem.
    38 J. A. Fredro do Z. i A. Fredrów, Beńkowa Wisznia, czerwiec 1875, loc. cit., rkps, t. II.
    39 J. A. Fredro do Z. Fredrowej, Beńkowa Wisznia, 1 lipca 1876, ibidem.
    40 J. A. Fredro do Andrzeja Fredry, Beńkowa Wisznia, 21 lipca 1882, „Listy Jana Aleksandra Fredry do syna Andrzeja Maksymiliana Fredry", rkps w Zakładzie Rękopisów Biblioteki Narodowej, sygn. II 8442, t. V.
    41 J. A. Fredro do Andrzeja Fredry, Beńkowa Wisznia, 17 sierpnia 1886, loc. cit., t. IX.
    42 J. A. Fredro pisał o tych dokonaniach w liście do matki, Z. Fredrowej, Beńkowa Wisznia, 8 października 1880, loc. cit., t. V.
    43 J. A. Fredro do M. z Fredrów Szembekowej, Beńkowa Wisznia, [sierpień-wrzesień 1886 „Listy Jana Aleksandra do córki Marii z Fredrów Szembekowej", rkps w Zakładzie Rękopisów Biblioteki Narodowej, sygn. II 8456, t. VI.
    44 J. A. Fredro do Andrzeja Fredro, Beńkowa Wisznia, 17 sierpnia 1886, loc. cit.
    45 J A Fredro do Z. Fredrowej, [Beńkowa Wisznia], b.d., list znajduje się w tomie korespondencji z 1876 r. loc. cit, t. II.
    46 J A Fredro do Andrzeja Fredry, Beńkowa Wisznia, [lipiec] 1886, loc. cit., t. V.
    47 J A Fredro do Z. Fredrowej, Beńkowa Wisznia, 8 października 1880, loc. cit., t. V.
    48 J A. Fredro do Andrzeja Fredry, Beńkowa Wisznia, 6 lutego 1884, loc. cit., t. VII.
    49 a Fredro do Z. Fredrowej, Beńkowa Wisznia, 3 października 1876, loc. cit., t. II.
    50 A. Fredro do Z. Fredrowej, Lwów, 17 listopada 1877, loc. cit., t. III.
    51 E. Promińska: Mumia Aleksandra Fredry z Kaplicy Fredrowskiej kościoła parafialnego w Radkach koło Lwowa. „Przegląd Antropologiczny" 1992, z. 1—2, s. 151—156. Zob. także: Powtórny pogrzeb Aleksandra Fredry, op. cit. Publikacja ta zawiera m.in. Kalendarium działalności komisji Fredrowskiej, pięć protokółów z jej posiedzeń oraz ekspertyzy zwłok znalezionych w podziemiach kościoła w Rudkach.
    52 Ten i poprzedni cytat pochodzą z E. Promińska, op. cit.
    53 J. A. Fredro do Andrzeja Fredry, [Beńkowa Wisznia, czerwiec] 1883, loc. cit., t. VI.
    54 Z. Szembekówna (siostra Krysta): Z dziejów Siemianic, rkps w zbiorach rodziny. Warto przy okazji dodać, iż bliższa znajomość zawarta między Jadwigą Szembekówna a Leonem Szeptyckim przy budowaniu fortecy w ogrodzie w Beńkowej Wiszni przemieniła się potem w miłość, a następnie małżeństwo, z którego przyszło na świat ośmioro dzieci.
    55 Z. Szembekówna: op. cit. Informacje tu zawarte pozwalają ustalić czas, kiedy to Andrzej Fredro wyraził wolę poślubienia Felicji Szczepańskiej. Było to więc jeszcze za życia Jana Aleksandra, który zmarł 14 lipca 1891 r. Informacja podana przez B. Zakrzewskiego we Fredrach i fredrusiach (Wrocław 1974), s. 417: „[Lipiec 1891]. W tym gdzieś czasie mówi się o ślubie Runia z panną Niną Szczepańską" jest zatem błędna. Szembekówna też zresztą przesunęła datę ślubu na lipiec 1892, podczas gdy odbył się on 30 czerwca tegoż roku. Akt ślubu znajduje się w zespole zatytułowanym „Papiery osobiste Andrzeja Maksymiliana Fredry", Zakład Rękopisów Biblioteki Narodowej, sygn. IV 8444.
    56 Z. Szembekówna: op. cit.
    57 Ibidem.
    58 Podaję za Szembekówną: op. cit
    59 Ibidem.
    60 Ibidem. Bombenfest — w dosłownym znaczeniu: wytrzymały na bomby Tu- odporny na wszelkie ataki.
    61 Z. Szembekówna: op. cit.
    62 Cytuję za: Fredro i fredrusie, oprac. B. Zakrzewski, s. 419—420. List ten Zofia napisała po francusku.
    63 Szembekówna, Z dziejów Siemianic, op.cit.
    64 M. z Fredrów Szembekowa: Niegdyś..., op.cit.
    65 Z. Szembekówna: op cit
    66 F.Skarbkowa ze Szczepańskich, primo voto Andrzejowa Fredrowa do M. z Fredrów Szembekowej, Rudki 13 lutego 1905. "Korespondencja Marii z Fredrów Szembekowej", rkps w Zakładzie Rękopisów Biblioteki Narodowej, sygn. 8457, t. II. Fragment tego listu, mylnie rok, ogłosił R. Jankowski: Dzieje archiwów rodziny Fredrów. „Archiwistyka i Bibliotekoznawstwo 1997, s. 64—83. Niestety, wyrwane z szerszego kontekstu zdania nie oddają ani intencji ani tonu całości. Warto, jak sądzę, wspomnieć, iż Jankowski korzystał z pracy E.Triller „Losy archiwum rodzinnego Fredrów z Beńkowej Wiszni. „Ze skarbca kultury” t.30 1978 z.3, s. 147—161.
    67 List ten wyraźnie podważa informacje Zofii Szembekówny (Z dziejów Siemianic, op.cit) jakoby wszystkie pamiątki i rękopisy wdowa po Andrzeju Fredrze przekazała do Siemianic przed powtórnym zamążpójściem. Warto też zauważyć, że Skarbkowa wyraźnie pisze o 14 obrazach namalowanych przez Juliusza Kossaka. Dwóch z nich nie zamawiał w 1878 Jan Aleksander.
    68 Z. Szembekówna: op. cit.
    69 A. Grzymała-Siedlecki: W gnieździe fredrowskim. „Rzeczpospolita" 1921, nr 129.
    70 Jankowski: op. cit., s. 80.
    71 M. z Fredrów Szembekowa: Niegdyś..., s. 96.
    72 [M. z Fredrów] Szembekowa]: Wiersze ulotne przez M. z Pleszowic. Kraków 1887.
    73 W. Czartoryski do M. Szembekowej, Lwów, 8 listopada 1923, „Korespondencja Marii z Fredrów Szmbekowej", rkps, loc. cit., t. I.
    74 M. z Fredrów Szembekowa: Niegdyś..., s. 98.

Copyright 2004 Instytut Lwowski
Warszawa
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Materiały opublikowano za zgodą Redakcji.


Powrót

  Licznik