Jan Dziedzic

LWOWSKIE DZIECIŃSTWO

Urodziłem się 22 czerwca 1925 r. we Lwowie. Dom był na tyle zamożny, że nie zdecydowano się na klinikę, nie mówiąc o szpitalu. Światło dzienne ujrzałem w domu przy ulicy Długosza 11A we Lwowie, w obecności lekarza i położnej, bez specjalnych, jak się później dowiedziałem, utrudnień i komplikacji. Byłem jednak ponoć słabej kondycji, dostawałem "konwulsji", co wywierało potem wpływ na całe moje wczesne dzieciństwo: drżano o mnie, otaczano specjalnymi względami, dogadzano, ustępowano, rozpieszczano i wybaczano. Wówczas jednak, na samym początku, pospieszono z chrztem. W rzymsko-katolickiej parafii św. Mikołaja otrzymałem 24 czerwca imiona Jana jako że przypadł właśnie dzień tego apostoła, oraz rzadkie, śmieszące niektórych, imię Cyryla. Był to pomysł ojca, który lubił czasem facecje. Lwowskie kalendarze owych czasów drukowane były dwoiście, tj. oprócz patronów katolickich podawały też świętych pańskich obrządku grecko-katolickiego. Był to akurat dzień Kiryła i stąd zostałem Cyrylem. Zrodził się z tego Kikuś lub Kik, którym to mianem określano mnie do czasu, póki nie zacząłem przeciwko temu stanowczo protestować.

Pierwszym bezspornym, autentycznym wspomnieniem mego życia był sukces dokonania pierwszych kroków o własnych siłach. Wszystko inne - zamazane i fragmentaryczne, jak przytulanie się w ciepłym łóżku do matczynej piersi, wśród dających uczucie niewypowiedzianej błogości pieszczot i całusów matki - może było rzeczywistością, a może imaginacją. Pierwsze kroki pamiętam doskonale. Dzień był ciepły i słoneczny. Matka siedziała w ogrodzie w wyplatanym, trzcinowym fotelu z poręczami. Ja byłem w ramionach siedzącej na trawie niani Marysi. Ona to postawiła mnie na nogi i roztaczając opiekuńcze ręce, zachęcała do przejścia do matki. Zdecydowałem się i odniosłem sukces. Krzyknęła:

- Mój Boże, on chodzi! On chodzi!

Ojciec mój, doktor Wojciech Dziedzic, był adwokatem. Byłem jego późnym dzieckiem z drugiego małżeństwa i przyszedłem na świat, gdy miał 52 lata. Zestawienie dat z życia ojca ma w sobie coś niezwykłego. Gdyby żył do dziś, miałby 113 lat (tekst pisany w 1986 r.), urodził się bowiem w 1873 r. Niewiarygodne - w parę dni po śmierci Napoleona III? Pierwsza żona ojca, co pamiętam z omszałego nagrobka na Cmentarzu Łyczakowskim, urodziła się w 1848 r. - roku Wiosny Ludów. Żonaty był zatem najpierw z kobietą o ćwierć wieku od siebie starszą, następnie z moją matką, o tyleż prawie samo od niego młodszą.

Pochodził z rodziny chłopskiej, z maleńkiej podkarpackiej wioski położonej między Krosnem a Brzozowem w Galicji. Nazywała się Zmienica i zobaczyłem ją po raz pierwszy w życiu dopiero w czasach wojny. W Zmienicy aresztowało mnie w 1943 r. Gestapo. |

Ojciec mój był najstarszym synem człowieka, który z trudem umiał się podpisać i którego fotografia nigdy nie została zrobiona. Nazywał się, Marcin Dziedzic. Nazwisko nie wywodzi się od władania latyfundiami, ale a prozaicznie od słowa "dziad". Dziedzic - syn dziada. Nie wiem - starca czy biedaka. Dziedzice w Zmienicy, która należała do najbiedniejszych wsi w całym, niebogatym przecież, rejonie, uchodzili jednak za "bogaczy", używając określenia miejscowej gwary, jaką mówiono. Dziadek Marcin miał ok. 5 mórg ziemi, z których obdzielił swe liczne potomstwo maleńkimi zagonami pola. Wspierał też, jak mógł, dwóch synów posłanych do szkół.

W gruncie rzeczy ojciec przebijał się o własnych siłach. Wyraźniej jednak nie lubił o tym mówić i rzadko wspominał czasy szkolne. Musiały one być niewesołe. Lansował go i zachęcał do nauki jakiś ksiądz, jeden z tych licznych galicyjskich działaczy społecznych tej epoki, którzy dostrzegali rezerwy tkwiące w polskim ludzie, talenty owych Janków Muzykantów. Ojciec uczęszczał do gimnazjum w Sanoku, żył w bursie, utrzymywał się z korepetycji, a na ferie czy krótkie odwiedziny wędrował do domu pieszo, niosąc buty przywiązane do kija wspartego na ramieniu.

Był zawsze pierwszym uczniem. Kiedyś przyniosłem do domu jakieś świadectwo, okresowe zresztą, nie roczne, z dwiema ocenami dostatecznymi. Ojciec zasępił się i zaprowadził mnie do swojej kancelarii. Wydobył z któregoś z regałów swoje świadectwa i okazał mi je. Na żadnym nie było innego stopnia niż celujący. Na próżno tłumaczyłem, że "trójka" to najczęstszy stopień w klasie i przytaczałem przykład kolegi, który zebrał aż osiem dwój. Nawet nie mów mi takich rzeczy - powiedział ojciec z nieukrywanym grymasem niesmaku.

W przypływie dobrego humoru opowiadał o swych latach studenckich. Autorytet profesorów i ich pozycja społeczna były ogromne, ale zdarzały się wyjątki. Do pojedynku lub co najmniej do sprawy honorowej doszło, gdy jednemu z wykładowców odczytującemu listę przyszedł do głowy niewczesny dowcip i nazwisko studenta Tracz odczytał w formie zniekształconej: - Pan - z przeproszeniem - Sracz. Przeniknęły na uniwersytet lwowski tradycje burszowskie i studenci ustawieni w węża blokowali ruch uliczny, przechodząc gęsiego przez jezdnie, a nawet zatrzymując dorożki. Jeżeli pasażer irytował się i gniewał, głowa węża zawracała, by przejść tę samą dorożkę po raz drugi.

Summa cum laude zakończył ojciec jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia studia uniwersyteckie we Lwowie. Dorabiał wtedy jako "diurnista", czyli pisarz akt w biurach i kancelariach. Widać dobrze kaligrafował. Akta zszywano sznureczkami, a maszyny do pisania jeszcze się nie upowszechniły. Wydarzenia II wojny światowej pochłonęły bezpowrotnie imponujący dyplom doktorski ojca z uniwersytetu wiedeńskiego, trzymany w bibliotece w metalowej tubie. Było na nim imię cesarza Franciszka Józefa, wizerunek austriackiego orła oraz złotymi literami wypisane zdanie: sub inspirationem imperatoris, będące również dowodem najwyższego wyróżnienia. Robiąc doktorat, ojciec myślał przez pewien czas o osiedleniu się w Wiedniu, ale - jak kiedyś mi to wyznał pod koniec swego życia, kiedy wybierałem się do Konga - szybko uległ nostalgii. Aplikację adwokacką odbywał już we Lwowie, gdzie też otworzył w pierwszych latach stulecia samodzielną praktykę. Musiał jednak reprezentować sobą coś, skoro w 1905 r. współwłaściciele znanej i dobrze prosperującej kancelarii adwokackiej "Buresz & Małachowski" przyjęli go na trzeciego wspólnika.

Nie minął jednak rok, a ojciec był już we Lwowie, w 33 roku życia, jedynym właścicielem tej kancelarii adwokackiej o szeroko rozbudowanej klienteli i rozległej praktyce. Dziwny los sprawił mianowicie, że obaj wspólnicy, wcale zresztą niestarzy, w odstępie kilku miesięcy rozstali się ze światem. Jeden na anewryzm serca, jak nazywano wówczas zawal, a drugi "trafiony apopleksją", w czym dopatruję się wylewu mózgowego. W 1906 r. był już ojciec znanym, zamożnym i cieszącym się szacunkiem człowiekiem. Był wysoki, postawny i zawsze dobrze ubrany. Nosił modny wówczas cwikier.

Kancelaria specjalizowała się w cywilistyce, prowadząc sprawy dotyczące głównie branż: naftowej i drzewnej, przeżywających wówczas ożywienie w całej wschodniej Galicji. Ponieważ w przemysły te wkraczały kapitały zagraniczne, ojciec miał wielu klientów w Niemczech, Francji, Szwajcarii, Luksemburgu i Anglii i odbywał liczne podróże do Berlina Paryża, Londynu czy Zurichu, nie mówiąc o stołecznym wówczas Wiedniu. Ułatwiała mu to znajomość języków, władał bowiem obok niemieckiego także francuskim i angielskim. W czasie krótkiej okupacji Lwowa na początku I wojny światowej przez wojska rosyjskie wyuczył się także i ich języka. Wspominam o tym, bowiem odziedziczyłem po ojcu talenty językowe, dodając do listy angielski, francuski, niemiecki i rosyjski, również język hiszpański.

Kiedyś, będąc już studentem prawa, pytałem ojca, czy występował kiedykolwiek przed sądem w sprawach karnych. Odparł, że zdarzyło mu się to tylko w kilku przypadkach, u progu kariery adwokackiej. Bronił jakichś złodziejaszków i obrona kończyła się z reguły niepowodzeniem, klienci - opowiadał - "szli siedzieć". Odstręczało go stykanie się z nieprawością, konieczność kontaktów z oskarżonymi, raziło i przerażało więzienie, które obrońcy musieli odwiedzać. Przyznał, że spory majątkowe były zawsze intratniejsze dla adwokata. Ojciec, już w podeszłym wieku, przeszedł sam wszelkie więzienne upokorzenia, aresztowany przez Niemców w 1943 r. Najdotkliwiej znosił zabranie mu okularów, bez których źle widział. W latach poprzedzających I wojnę światową ojciec zbliżył się do sfer teatralnych. Przez parę lat był syndykiem, czyli radcą prawnym, nowego podówczas lwowskiego Teatru Miejskiego. Doszło do tego w nieco zabawny sposób. Na śliskich schodach westybulu powszechnie podziwianego gmachu pewien pan upadł i złamał nogę. Był znajomym ojca, który - nieco żartobliwie - poradził mu wystąpienie o odszkodowanie i podjął się prowadzenia sprawy. Poszkodowany, po zażartych sporach prawników - przeprowadzano nawet ekspertyzę na owych schodach - sprawę, bodajże o symbolicznego guldena, wygrał. Proces ten zrodził znajomość, a potem przyjaźń z ówczesnym dyrektorem teatru Ludwikiem Hellerem. W trudnym 1940 r. sprzedana została ciężka, złota, zamykana na rubinowy zatrzask papierośnica, z wyrytą dedykacją Hellera dla ojca.

Przez Hellera i teatr, gdzie ojciec miał służbową lożę, z której stale korzystał, nawiązała się znajomość, a potem głęboka przyjaźń ojca z Gabrielą Zapolską. Został także i jej radcą prawnym i był wielbicielem jej talentu dramatycznego, przeżywającego rozkwit w jej lwowskim okresie. Pod koniec życia pisarki, kiedy była już osamotniona, niechętna ludziom i pogrążała się w swych rzeczywistych i wyimaginowanych chorobach ojciec stał się jednym z najbliższych jej ludzi. Brał aktywny udział w zorganizowaniu jej pogrzebu na Cmentarzu Łyczakowskim w 1921 r. w tamtejszej Alei Zasłużonych w pobliżu grobów Karola Szajnochy, Artura Grottgera, Seweryna Goszczyńskiego, Franciszka Smolki i Marii Konopnickiej. Fotografia Zapolskiej, kobiety pięknej, o fascynujących, ciemnych oczach, z odręczną serdeczną dedykacją, stała na fortepianie w jadalni naszego domu. W 1940 r. przepadła i ona.

Powróćmy jednak do chronologii. W parze z ugruntowaniem pozycji zawodowej szedł awans towarzyski. Ojciec nigdy nie ujawnił mi motywów i okoliczności swego pierwszego małżeństwa. Nie wiem, dlaczego poślubił wdowę po austriackim generale, noszącym serbskie nazwisko Vlassics. Czym zajmował się ów generał? Nie napotkałem na żaden ślad jego działalności. W ck. Austrii oficerów tej rangi było bez liku. Pani Vlassics była wielką damą o rozlicznych zainteresowaniach kulturalnych. W jej domu było wiele cennych książek, obrazów, pięknych mebli i dywanów. Musiał to być dom szczególnego kultu Napoleona I - sztychy, medaliony, statuetki i wizerunki cesarza przetrwały po madame Vlassics do moich czasów dziecięcych. Trochę tam też było japońszczyzny, modnej na samym początku wieku. Mnie, jako dziecku, nie podobały się te rysunki postaci o dziwacznych grymasach twarzy i stopach niekształtnych, niepodobnych zgoła do ludzkich.

W tym związku miał ojciec pasierba. Był nim inżynier Stanisław Vlassics. Zapamiętałem go jako wysokiego, tęgawego mężczyznę o łysej głowie, wygolonej do cna ówczesną modą i szczoteczkowatych wąsach. Był dyrektorem lwowskich wodociągów i na początku lat trzydziestych młodo umarł nieoczekiwanie na serce. Byłem tym, który wczesnym świtem podniósł słuchawkę długo dzwoniącego telefonu. Podniecony glos w słuchawce polecił mi natychmiastowe obudzenie ojca. Było to zawiadomienie o tym zgonie.

Potem był wspaniały pogrzeb. Olbrzymi kondukt z orkiestrą wodociągów na czele ruszył z kościoła Bernardynów. W tych latach widywało się jeszcze takie pogrzeby: liczne duchowieństwo, szeregi kleryków w białych komżach, żałobnicy w stosownych kapeluszach, ciągniony przez czwórkę karych koni bogato zdobiony karawan o spowitych kirem latarniach, w których migotały płomyki świec. Wdowę w głębokiej żałobie, tj. welonie okrywającym całe ciało z twarzą włącznie, wspierał mój ojciec. Z uczuciem wyróżnienia i ważności kroczyłem w tym pochodzie, z dumą patrząc w twarze rówieśników wśród mijanego szpaleru gapiów, zdejmujących z głów przed karawanem kapelusze i czapki. Na rogu Łyczakowskiej żałobnicy przesiedli się do karet. Udział samochodów był jeszcze w takich pogrzebach w złym stylu i włączenie taksówek uważano za coś niewłaściwego. Koniecznie chciałem jechać karetą, lecz zdecydowano, że mogę się przeziębić. Przekupiono mnie obietnicą odwiezienia do domu dwukonną dorożką na gumach. Był to mój pierwszy kontakt ze śmiercią.

Wujowi Vlassicsowi wystawiono wkrótce grobowiec z czerwonego piaskowca, w alejce bardzo bliskiej pięknego cmentarza Lwowskich Orląt. Wdowa po wuju bywała częstym gościem w domu ojca. Matka jej nie lubiła, nazywając ją "Fajgą Katz". Zginęła jako Żydówka w lwowskim getcie. Mego niezapomnianego ojca, który dożył bardzo sędziwego wieku i zmarł w 1961 r. kiedy byłem w Ghanie, będę jeszcze często wspominał.

Matkę - Helenę z Romanowiczów - darzyłem bardzo gorącym uczuciem miłości, odwdzięczając się za dobroć, czułość i pobłażliwość. Kiedy umarła w 1954 r., choć mężczyzna już dorosły płakałem rozpaczliwie, jak nie zdarzyło mi się nigdy, nawet w dzieciństwie.

Niezbyt wiele mogę powiedzieć o rodzinie matki. Jej ojciec imieniem Emil był kolejarzem, funkcjonariuszem na kolei, jak się mówiło. Co to znaczyło - nie wiem. Zmarł jeszcze przed I wojną światową. Na Zaduszki chodziło się na cmentarz Janowski, by na jego zwykłej, raczej ubogiej -ziemnej mogile z drewnianym krzyżem zapalić świeczki, których wtedy nikt zniczami nie nazywał. Szybko opanowałem topografię terenu i pokazywałem babce i matce jak iść, orientując się na okazały grób arcybiskupa Bilczewskiego. Widać nie odwiedzały tej mogiły zbyt często.

Babka miała na imię Teresa, z domu nazywała się Paraszczuk. Nie wiem jak odkryłem kiedyś, że drugim jej imieniem była Prakseda. Wydało mi się to czymś niezwykle rzadkim i godnym i już jako uczeń w ten sposób zaadresowałem wysłaną do niej kartkę z życzeniami. Zaadresowałem - jak to wtedy należało robić - "Jaśnie Wielmożna Pani", ale z powodu tej Praksedy zrobiła się awantura, babka podobno strasznie się rozgniewała i matka prosiła mnie, abym tego nigdy więcej nie robił. Może wstydziła się chłopskiego pochodzenia?, a może była Rusinką i nie chciała się do tego przyznawać. Miała swoje mieszkanko przy ulicy Piekarskiej. Kiedy przychodziła do nas, służba używała przysługującego jej zwyczajowo tytułu "Starsza Pani". Nas, brata i mnie, to śmieszyło, bo we Lwowie o daniu w skórę mówiono "przetrzepać starszą panią". Dożyła 76 lat i umarła w 1939 r. w Boże Narodzenie.

Z lat I wojny światowej przetrwały w papierach mamy jakieś fotografie z wojskowych szpitali austriackich. Wtedy to babka, z jedyną córką - biuralistką, ewakuowane zostały w czasie ofensywy Rosjan gdzieś na Morawy. Po powrocie do Lwowa matka pracowała jako urzędniczka. Z wyblakłej fotografii z tego okresu patrzy pogodna, raczej okrągła twarz w fantastycznym kapeluszo-berecie. Zdjęcie świadczy, że i w młodości była zażywna.

Choć niskiego wzrostu, zawsze lubiła się elegancko ubierać i najwyraźniej przywiązywała do nadążania za modą wielką wagę. Jej dzwonowate kapelusze, luźne beżowe suknie, zdobne długimi sznurami pereł i korali. płaszcze o wysokich kołnierzach i szpiczaste buty z paskiem na podbiciu, zapinane za pomocą specjalnego haczyka, typowe dla końca lat dwudziestych, potem zaś wyszukane toczki z woalką, bądź kapelusze z rondem przykrywającym jedno oko w stylu "Marlena", suknie z wzorami wielkich kwiatów z falbankami na ramionach, wydłużone spódnice, tlenione włosy cale w falach utrwalonych "wieczną" ondulacją, były zawsze bez zarzutu. Buty szył rodzicom, zawsze z najmiększej skórki, mistrz Jarema z ulicy Fredry.

Matka była krótkowidzem. Nie nosiła okularów, lecz posługiwała się modnymi lorgnion w kosztownej oprawie. Było to urządzenie automatycznie otwierające się za naciśnięciem przycisku. Czasem matka nosiła lorgnion na łańcuszku zawieszonym na szyi.

Nie ulega wątpliwości, że małżeństwo z ojcem radykalnie zmieniło na korzyść status majątkowy i towarzyski matki. Szybko przywykła i lubiła z niego korzystać. Świadczą o tym podróże, które zawiodły ją nie tylko na Lazurowe Wybrzeże z modną wówczas jeszcze Niceą, zagrała raz w kasynie w Monte Carlo, jeździła do Paryża, Berlina, Wiednia i Rzymu, a nawet do Maroka i Tunezji. Przez długie lata istniał w domu "nożyk-piła" do cytryn i pomarańcz. Często powtarzana opowieść matki dotyczyła okoliczności jego nabycia: - Bardzo elegancka młoda pani podeszła do mnie w kawiarni ulicznej na Champs Elisee - opowiadała wielokrotnie.

Lubiła wspominać także ruiny Kartaginy. Pamiętam jej walizy, pudła na kapelusze i kufry, pokryte barwnymi nalepkami. Podróżowała sama, w wycieczkach grupowych lub z przyjaciółmi, ojciec bowiem nie uznawał turystyki dla przyjemności i twierdził, że nie ma na to czasu. Swe dolegliwości wątrobowe leczyła rokrocznie w takich uzdrowiskach, jak: Morszyn, Truskawiec czy Krynica. Walcząc z nadwagą! nadciśnieniem, które ją w końcu zabiło, uprawiała codziennie gimnastykę, posługując się schematem ćwiczeń wydrukowanych ze szwedzkim tekstem na kartoniku. Była nowoczesna. Kiedy w latach trzydziestych otwarto połączenie lotnicze Lwów - Warszawa, rychło stała się entuzjastką podróży samolotem. Jakże bardzo pragnąłem jej towarzyszyć! Na moje nalegania opowiadała mi szczegółowo o wszystkim, ale nie chciała mnie z sobą zabrać. Samoloty miały po kilka czy kilkanaście miejsc pasażerskich i lądowały na trawie jeszcze na Polu Mokotowskim. W przekonaniu przeciętnego zjadacza chleba, latanie było wówczas jeszcze ciągle czymś ryzykownym, dobrym dla awanturników i śmiałków, a nie dla szanujących się obywateli. Dodam tu zresztą, że ojciec w tej dziedzinie znacznie wyprzedził matkę: ktoś namówił go już w 1919 r. na przelot z Wiednia do Warszawy. Pojazd powietrzny zabierał obok pilota dwóch pasażerów, miał drewniane skrzydła obite płótnem i celuloidowe szybki. Rzucało w czasie lotu i rozlicznych startów i lądowań, tak że choroba powietrzna zabijała u pasażerów wszelką przyjemność szybowania. Do końca życia ojciec nigdy nie zdecydował się więcej na samolot. Mnie na spełnienie marzeń o pierwszym locie przyszło czekać do 1948 r.

Byłem drugim synem w rodzinie. Brat mój Paweł urodził się trzy lata przede mną. Na drugie imię otrzymał Mieczysław i przez długie lata nazywano go Mietek. Miał ciemne, prawie czarne włosy, jak część Dziedziców. Życie sprawiło, że rzadko byłem z bratem razem. W 1932 r poszedł do internatu do Chyrowa, w czasie okupacji zamieszkiwaliśmy oddzielnie, studiował w Krakowie, jako lekarz mieszkał we Wrocławiu i Zakopanem - zawsze gdzie indziej niż ja.

Na początku lat siedemdziesiątych emigrował i widzieliśmy się odtąd tylko trzy razy. Spotkaliśmy się na parę godzin w Brukseli, przejeżdżając przez Niemcy Zachodnie, wstąpiłem do niego na niepełną dobę, potem gościłem w Madrycie pod koniec mego pobytu. Nie lubi korespondować i listy wymieniamy rzadko. Nie przeszkadza to bardzo szczerej i zawsze serdecznej wymianie informacji i poglądów. Jako starszy imponował mi i w okresach, kiedy byliśmy razem, lgnąłem ku jego kolegom i towarzystwu. Słuchałem go i naśladowałem. Z jego lektur zrodziły się powiedzonka, których do dziś używamy w listach i w czasie spotkań. Z Ostatniego Mohikanina, a ściślej ilustracji przedstawiającej białego ujętego przez czerwonoskórych i uwiązanego do pala pozostał zwrot: "pij - rzekł patrząc nań ze współczuciem". Taki był podpis pod ryciną i tym słowami serwowałem Pawłowi szklaneczkę wina czy whisky w Madrycie. "Żadne Sigrave", wywodzące się z Krystyny córki Lawranca Sigrid Undset, w naszej gwarze oznacza od lat prawie sześćdziesięciu, coś w rodzaju "nic z tego", "wykluczone". Raz tylko biłem się z bratem, tzn. zostałem przez niego powalony i oczywiście obezwładniony, zapamiętał też ten incydent, jak ja zapomniawszy, co było jednak jego przyczyną. Płakałem wtedy histerycznie z wściekłości i bezsilności. W Chyrowie był dla mnie zawsze serdeczny i opiekuńczy.

Dom przy ulicy Długosza zakupiono w 1922, może 1923 r. Była to okazała piętrowa willa, pokryta kremowym tynkiem. Miała dwupoziomowy hall, z którego wejścia prowadziły do pomieszczeń parterowych, zajętych w zasadzie przez kancelarię ojca oraz klatkę schodową na pierwsze piętro. Pomieszczenie nazywano "holem". Schody i górną część nad schodami zdobiła drewniana balustrada malowana lakierem na kolor musztardowy. Na półpięterku stało jedno z licznych w tym domu luster, u wylotu schodów, nigdy nie używane dwa foteliki koło stoliczka. W holu znajdował się też na ścianie telefon z urządzeniem przełącznikowym do biura. Utkwił mi w pamięci jego niski numer 2-64. W tych czasach połączenia uzyskiwało się jeszcze za pośrednictwem operatorki, która odzywała się po nakręceniu korbką aparatu. Kiedy wprowadzono centralę automatyczną, numer zmieniono na 202-64. Urządzeniem, które intrygowało odwiedzających mnie rówieśników, była winda łącząca górną część holu z kuchnią w suterenie, skąd -już na półmiskach i wazach - wjeżdżało szykowane tam jedzenie. Przez szyb windy można było porozumiewać się głosem: trzeba było uprzednio zawezwać rozmówcę elektrycznym dzwonkiem o przerażającym dźwięku. Winda znajdowała się w rogu, obok wejścia do jadalni.

Było to największe pomieszczenie domu o pięciu oknach i przeszklonych drzwiach na taras z balustradą z pękatych kamiennych kolumienek. Jedną ścianę zajmował masywny kredens z przyległym stoliczkiem podręcznym, w którego szufladach trzymano srebrne sztućce. Był to jakiś olbrzymi, ciężki komplet pochodzenia rosyjskiego, na ostrzach noży widniały bowiem bukwy cyrylicy. Srebro oznaczone było inicjałami ojca: W. D. Czeluście kredensu mieściły dwa serwisy porcelanowe: odświętny z granatowo-złotym paskiem i zwykły, zdobny kwiatami. Trzymano tu trunki - parę butelek wina i gatunkowych wódek. Z kredensu wyjadałem kostki krystalicznego cukru, którego zapas w błękitnym pudle z napisem "Przeworsk" służył napełnianiu srebrnej cukiernicy.

W drugim pokoju, niedaleko drzwi na taras, stał fortepian marki Bősendorffer. Nienawidziłem tego sprzętu, bo przez pewien czas uczono mnie gry na nim. Konieczność odwalania gam i palcówek jeszcze dziś budzi we mnie dreszcz. Jestem wrażliwy na muzykę, ale okazałem się beztalenciem odtwórczym i po pewnym czasie lekcji zaniechano. Nie pozostała mi z nich nawet umiejętność czytania nut. Na fortepianie grywał czasem ze słuchu ojciec kilka swych ulubionych melodii Czajkowskiego ("Pory roku"), Schuberta i Griega. Najczęściej jednak "Bagatelę dla Elizy" Beethovena. Czasem akompaniując sobie podśpiewywał operową arię:

O, jaka piękna jesteś w twojej szacie białej,
la,la,la,laaa a,
Gdy patrzę w ciebie niebo się otwiera,
I słońce dla mnie traci blask swój cały...

Z czasów gimnazjalnych pozostała mu też umiejętność gry na flecie, który dziwnym trafem przetrwał wojnę i do którego powrócił na starość, kiedy wojna pochłonęła fortepian, jak i wszystko, co tu opisuję.

Przesuwając się pamięcią dalej wokół jadalni, widzę stojak z kwiatami, jakimiś paprotkami, asparagusami itp. Kaktusy nie były tolerowane. Z kolei ścianę podpierała biblioteczka pełna pięknych wydań klasyków niemieckich i francuskich, często oprawnych w skórę i złoconych. Było tam tez warszawskie wydanie pism Sienkiewicza w kilkudziesięciu zielonych tomikach. O ile Schiller, Goethe i Balzak, Zola czy Flaubert w oryginale nie mogli mnie interesować w dzieciństwie, o tyle Sienkiewicza poznawałem jeszcze przed opanowaniem sztuki czytania, ukształtował się bowiem zwyczaj głośnego czytania nam Trylogii przed snem. Postacie Wołodyjowskiego, Skrzetuskiego, Zagłoby dzięki temu stały mi się znane jeszcze przed pójściem do szkoły. Może idealizuję dziś, ale sam mebel biblioteczki z szybami wytrawionymi w kwieciste wzory, zdobny w kolumienki, gzymsiki i złocone okucia wydaje się czymś nierealnym wobec porażającego prymitywu dzisiejszych regałów czy kompletów. Dość późno, ale nie bez ekscytacji, odkryłem w bibliotece dwa opasłe tomiska niemieckiej Sitten-geschichte. Wydawnictwo było bogato ilustrowane obrazami i rysunkami o bardzo mocnym, pieprznym - rzekłoby się dziś - wydźwięku. Musiało kosztować majątek, seks bowiem czasu pradziadków nie był chlebem codziennym. Księgę jako chłopaczek kartkowałem z wypiekami na twarzy póki jej nie schowano przede mną.

Kolejny róg jadalni wypełniał stolik z radiem i gramofonem. I o ile gramofon był już przyrządem drugiej generacji, zastępującym poprzedni którego szczątki w postaci tuby w kształcie kwiatu nasturcji odkryłem w czasie wyprawy na strych, o tyle radioodbiornik w jadalni był niewielką czarną, drewnianą skrzynką z dwiema gałkami poruszającymi wskazówki po tarczy pozbawionej napisów, lecz upstrzonej liczbami. Łapaniu stacji miała służyć instrukcja na kartoniku, ukazująca czego, pod jakim numerem należy szukać. Na liście figurowały nazwy miast polskich oraz dalekich - Barcelona, Tuluza, Stockholm, Ryga, Moskwa, Praha i intrygujące mnie Hilversum lub Koenigswusterhausen, których nie mogłem znaleźć w atlasach, kiedy już nauczyłem się sztuki posługiwania się nimi. Odbiór tych rozgłośni był raczej teoretyczny, aparat bowiem wydawał z siebie w miarę kręcenia gałką więcej gwizdów o zmieniającej się tonacji, a glosy w obcych językach były ledwo słyszalne. Radio było nastawione na Lwów, którego rozgłośnia, jeśli się orientuję, rozpoczęła nadawanie prawie równolegle z moim urodzeniem. Gdy nadchodziła burza, pilnowano wyłączenia anteny przełącznikiem, który łączył ją z przewodem biegnącym ku ziemi. Nie było zwyczaju zapalania gromnicy, kiedy biły pioruny.

Jeśli idzie o gramofon, to obowiązywał mnie i brata zakaz dotykania go, a zwłaszcza zmieniania igieł przechowywanych w małych blaszanych pudełeczkach. W sierpniu 1985 r., kiedy spacerowałem po Vaduz, wiejskiej stolicy księstwa Lichtenstein, trafiłem tam na wystawę "Grające konstrukcje dawnych czasów". Jedna z gablot prezentowała sumiennie zgromadzoną przez Niemców (wystawa była z RFN) kolekcję blaszanych pudełek po igłach. Było wśród nich - rozpoznałem! - identyczne jak to, które zapamiętałem z domu. Przedstawiało na brunatnym tle białego psa foksteriera, przysłuchującego się z przekrzywioną głową dźwiękom płynącym z tuby aparatu grającego firmy His Masters Voice. Gramofon zresztą źle skończył. Zabrał go rzekomo do naprawy człowiek, który okazał się oszustem. Zdumiewające jest, że do dziś zapamiętałem jego twarz tak doskonale, że rozpoznałbym go na ulicy. Był to blondyn o kędzierzawych włosach i pooranej bruzdami twarzy. Poszedł z gramofonem pod pachą i więcej nie wrócił. Gramofon zastąpiło nowe urządzenie również nakręcane korbą, zwane już patefonem. Stare płyty, przede wszystkim z nagraniami arii operowych i pieśni, były w coraz rzadszym użyciu. Lubiłem słuchać tej, która utrwaliła bas: "A sam czart prowadził bal, prowaaadził bal...", nie wiedząc jeszcze, że to z "Fausta" Gounoda. Zanim całkiem znikły, arie ustąpiły miejsca utworom operetkowym i zestawom muzyki lekkiej z dominującymi przed wojną chórami rewelersów, a także piosenkom Maurice Chevaliera. Matka była w Paryżu na jego występie i lubiła sobie to przypomnieć. Wspominała przy tym rewię w Cassino de Paris, gdzie widziała Mistinguette, czy może już Josephine Baker?

Opis tej części pokoju nasuwa mi wspomnienie surowej zimy 1929 r. Okna w domu były zazwyczaj zimą zasłaniane grubymi, pąsowego koloru suknami, które zawieszano na ramach, na specjalnych haczykach. Lutowe mrozy musiały być wtedy na ustach wszystkich - 17 lutego 1929 r. padł wówczas w Rabce nie pobity dotychczas rekord niskich temperatur notowany w Polsce -46°C. Unoszono mnie na rękach, pokazując po uchyleniu wewnętrznych okien fantastyczne kształty lodowych kwiatów tworzących się na szybach i skłaniano do dotykania ich paluszkiem, który przywierał, jak do czegoś lepkiego. Mam przed oczyma potężne stalagmity sopli, zwisające z dachów gmachu Kasyna Miejskiego przy ulicy Akademickiej, dokąd zawieziono mnie w wózku już po odwilży i pokazywano je jako ciekawostkę. O srogiej zimie, która przetrzebiła sady, mówiono jeszcze przez lata.

Między dalszymi dwoma oknami wisiało w bogatej rokokowej oprawie kolejne lustro, powiększające jeszcze bardziej rozmiary jadalni, obok nich dwa kandelabry z lampami imitującymi świece. Stała pod tym pluszowa kanapka oraz dwa wykładane foteliki - kącik do gry w karty. Tu właśnie, już we wczesnym okresie szkolnym "łupałem" pod nieobecność ojca w "21" lub "66", biorąc za partnera kogoś ze służby domowej. Ojciec miał uraz do kart i ganiąc mnie mawiał, że są nałogiem straszliwszym od innych. Wspominał o ludziach odbierających sobie życie wobec niemożności płacenia długów karcianych. Przy tym stoliku uczono mnie, już od 10 roku życia, tajników brydża, który polubiłem na całe życie. Zawsze kibicowałem matce, grywającej z zaproszonymi gośćmi.

Wzdłuż ostatniej ściany opisywanego pokoju stała jeszcze obita sztruksem kanapa z oparciami i wałkami, obok niej zaś barek na kółkach, kryjący w sobie zestawy kieliszków i serwisy do czarnej kawy. Był to jakiś późniejszy - szkło i chromowany metal w stylu super "moderne" - zapewne kosztowny nabytek, rażący wyglądem w zestawieniu z resztą pokoju, z czego wówczas nie zdawałem sobie sprawy. Dalej, wiele miejsca zajmował okazały piec o kaflach koloru śliwkowego, o który zimą lubiło opierać się, grzejąc dłonie, wielu domowników lub gości.

Dom nie miał centralnego ogrzewania. We Lwowie było ono jeszcze rzadkością, instalowaną tylko w nowo budowanych budynkach. Piece rozpalano drewnem i dokładano węgla. Przed piecami stały ozdobne tacki chroniące parkiety przed wypadającymi węgielkami, za piecem trzymano metalowy pręt do zasuwania tzw. szybra, zamykającego odpływ rozgrzanego powietrza. Opał przywoziły wozy ciągnione przez ciężkie, zobojętniałe perszerony. Rozładowywali je szorstcy, kanciasto zbudowani czapkujący woźnice.

W samym środku jadalni stał owalny stół, przykryty zawsze, jak pamiętam, tym samym, rdzawym suknem. Na stole zimą stalą doniczka z lubianym hiacyntem lub fiołkiem alpejskim. Krzesła wokół były masywne, o siedzeniach z grubej, tłoczonej skóry, przytwierdzonej guzami z żółtej blachy. Ojciec siadywał na czymś w rodzaju fotela z oparciami na ręce. Dla gości stół można było rozsuwać, tak że zmieścić się przy nim mogło wygodnie 16 osób. Zazwyczaj ktoś zapraszany zasiadał do obiadu. Jadało się go zawsze niemal uroczyście o godzinie pół do drugiej, z przystawką (uwielbiałem móżdżek z parmezanem w muszelkach), do której ojciec wypijał maleńki kieliszek nalewki na skórkach cytrynowych oraz z leguminą lub kompotem. Zazwyczaj było pieczyste, ojciec bowiem nie lubił ryb. Dorośli mogli otrzymać butelkę piwa Okocim. Wino podawano tylko przy specjalnych okazjach. Matka i my z bratem zapijaliśmy posiłki lemoniadą. Wieczorem nie obowiązywał już rygor punktualnej obecności i jedzenie było lżejsze, często jarskie -jakieś kluski, knedle, placki ziemniaczane, mamałyga itp.

Wspólne obiady okazały się dobrą szkołą. Nam, chłopcom zwracano uwagę na formę jedzenia i zachowanie się przy stole. Pouczano, że nie należy starszym przeczyć, wyrażać lekceważenia dla zasłyszanych opinii, przerywać, gdy mówi ktoś drugi. W licznych kontaktach z ludźmi różnych krajów i kontynentów raził mnie polski zwyczaj wpadania komuś w pół słowa, bez dania możliwości dokończenia myśli. Zauważyłem, że razi to zwłaszcza Anglosasów. "Kindersztuba", jaką przeszedłem w dzieciństwie, była mi pomocna przez długie lata w kontaktach z ludźmi na całym świecie.

Proszę wybaczyć rozwlekły opis jadalni, natkany wszelakimi dygresjami. Pragnę jednak utrwalić obraz czegoś, co - przynajmniej u nas w Polsce - bezpowrotnie przeminęło. Rozsuwany owalny stół dla 10 biesiadników w pokoju ludzkiego komórkowca na 9 piętrze osiedla Stegny czy Natolina? Wolne żarty.

Nad stołem zwisała z sufitu ceramiczna lampa z matową umbrą. Nikt we Lwowie klosza inaczej nie nazywał - umbra i tyle! Kształt lampy wskazywał, że musiała być kiedyś naftowa i była sprzętem kosztownym. W jadalni nie było obrazów, a może ich sobie nie przypominam. Było ich natomiast wiele w różowym saloniku z mebelkami w stylu Ludwika XVI, przy czym za najcenniejszy uchodził niewielki portrecik mężczyzny w berecie. Mówiło się, że jest on pędzla XVII-wiecznego Holendra, Metsu. W całym domu nie było ułana przy koniu lub końskim łbie, czyli Kossaka, który stanowił wówczas ozdobę każdego szanującego się mieszczańskiego domu, wisząc niekiedy koło obrazu Wyczółkowskiego, Axentowicza lub Mehoffera. Także w saloniku stała tremola z lustrem do samej podłogi, pod którym leżały dwie ogromne łososiowej barwy muszle, atrakcyjne szumem -jaki dawał się słyszeć po przyłożeniu do ucha.
- To szum morza - mówili dorośli.

Stały tu też dwie smukłe orientalne wazy porcelanowe, którym lubiłem się przyglądać, przedstawiały bowiem ludzi o skośnych oczach, rzadkich bródkach i dziwacznych szatach. Relikt fali mody na japońszczyznę, jaka przeszła przez Europę na początku stulecia.

Atrakcją mieszkalnej części domu była łazienka, tak wielka, że dziś przebudowano by ją na dwa pokoje mieszkalne. Oprócz wanny, umywalek i bidetu był tam również porcelanowy zbiornik do mycia nóg oraz białe szafy czy kredensy na bieliznę pościelową i ręczniki. Intrygującym mnie przedmiotem był oprawny w drewno termometr, a więc nie tonący, do regulowania temperatury kąpieli. Wskazywał ją w dwu skalach; Celsjusza i Reaumura, co wywoływało nieustanne nieporozumienia i dyskusje przed każdą kąpielą. Dziś o Reaumurze można tylko przeczytać w encyklopedii. Szczęściem opatrzność ocaliła nas w Europie od Farenheita! Łazienka była oczywiście wyłożona białymi kafelkami i miała podłogę w geometryczny wzorek. Rozrzutność operowania metrażem widoczna była też w pomieszczeniu, o którym, aby nie nazywać rzeczy po imieniu, mówiono "tam, gdzie król piechotą chodzi". Muszla była autentycznie secesyjna w jasnobłękitne kwiaty irysu. Nigdy nigdzie potem nie trafiłem na coś podobnego, byłby to dziś obiekt muzealny.

Przeznaczenie dalszych pomieszczeń domu ulegało częstym zmianom. Dawny pokój dziecinny, w którym nota bene przyszedłem na świat, narożny, wschodni, pełen światła, zajęła matka, dokładnie go przemeblowując. Pojawił się wtedy, nieznany uprzednio i dopiero wchodzący w modę mebel - tapczan, a także fotele nowoczesne, wyściełane materiałem o równie nowoczesnym wzorze i lampy stojące. Ściany pomalowano modnie w kwietne i geometryczne wzory, natryskiwane za pomocą szablonu. W ogóle w domu nie było tapet, uważanych w owym czasie za coś przestarzałego i - jak mawiano - siedlisko pluskiew. Wszędzie były piękne dywany, niektóre cenne, perskie.

Z pokojem mamy - niegdyś dziecinnym - łączą się dwa moje wspomnienia; kwarantanna i runięcie z nocnikiem z wyżyn drabinki. Przyszedłem na świat jako dziecko słabe, opowieści o "konwulsjach", jakich doznawałem w niemowlęctwie były często powtarzane. Byłem drobnym, chudym, chorowitym niejadkiem, toteż rozpuszczano mnie ponad miarę. Pewnego razu, jako ceny za zjedzenie dodatkowych kilku łyżek czy kęsów kolacji, zażądałem wysadzenia mnie do zrobienia "piniuliniu" (osobliwym synonim siusiu) na drabince, służącej normalnie do wieszania firanek. Kaprys skończył się katastrofą i guzem na rozciętym czole, czego ślad noszę do dziś. Cylindryczne porcelanowe naczynie z wielkim uchem wyszło z wypadku z niewielką szczerbą.

Kwarantanną było zamknięcie mnie na kilka tygodni, kiedy zapadłem już jako uczeń szkolny, na szkarlatynę. Miało to zaoszczędzić mi niedoli i zagrożeń życia w szpitalu zakaźnym. Ta część domu została wydzielona wraz z zamkniętą ze mną pielęgniarką. Nikt, nawet ojciec nie mógł mnie odwiedzać i ścisłość izolacji kontrolowana była przez władze sanitarne. Chorobę przechodziłem ciężko, lekarz wbijał mi raz po raz surowicę w udo., Kupiono mi mnóstwo zabawek, nawet tzw. "detektor", tj. radio na słuchawki, z których dźwięk uzyskiwało się przez dotknięcie igiełką srebrzystego kryształka.

Byłem już wtedy zapalonym czytelnikiem. Lwowskie wydawnictwa Połoniecki czy Altenberg - publikowały serie małych przygodowych książeczek, ukazujących się za kolejnymi numerami. Ukochaną moją powieścią tej epoki był Zielony szaleniec Marii Buyno-Arctowej. Książeczki i wszystko nagle zniknęło, niestety, padając ofiarą dezynfekcyjnego całopalenia. Szczęściem i choroba minęła, nie pozostawiając komplikacji, przed którymi drżała matka.

Sąsiednia sypialnia była też ogromna. Stały tam masywne, ciężkie łoża ze zdobnymi oparciami, "nakastliki", czyli szafki nocne wyposażone w komplety - karafka i szklanki z różowego szkła Murano, przywiezione z Wenecji, przepaściste szafy, będące świetnym miejscem krycia się w czasie zabaw w chowanego. Na środku, przykryta pięknym dywanem, królowała kozetka zwana otomaną, na której ojciec zażywał swej codziennej, poobiedniej drzemki. Było tu też ciężkie biurko, kryjące przedmioty nie wiadomo dlaczego nie wyrzucone: monety z różnych krajów, nie piszące wieczne pióra, nie zapalające zapalniczki, połamane okulary itp. Trwał tu cwikier ojca, który nie chciał mu się trzymać na nosie, co negatywnie kształtowało moje opinie o epoce, kiedy ten typ szkieł korekcyjnych był w powszechnym użyciu.

Z wyjątkiem narożnego pokoju gościnnego, cały parter zajmowała kancelaria ojca: jego gabinet, salon i pokoik sekretarki oraz trzy pomieszczenia zastawione biurkami koncypientów i urzędników. Rządziła tym zawsze ciotka Helena Dziedzicowa, w której pokoju była też "mała poczekalnia" dla klientów drugiej kategorii. Lepszych wpuszczano do dość ponurego salonu. Ciotka Helena była wdową po bracie ojca, Stanisławie, który też "poszedł do szkół" i zrobił prawo. Niestety, szybko zapadł na gruźlicę i mimo wyjazdów klimatycznych do Włoch i Szwajcarii umarł w 1912 czy 1913 r. Ciotka, świetna fachowa urzędniczka, która zimą chodziła w czarnym selskinowym futrze, była w biurze prawą ręką ojca. Komenderowała resztą biuralistów: nieśmiałą blondynką panną Marysią i drobnym, cichym archiwistą o niemieckim czy żydowskim nazwisku.

Egzaltowana, wysoka, z kruczo malowanymi włosami, w rogowych okularach, ciotka Helena przywiązywała dużą wagę, pewnie nadmierną, do swego pochodzenia. Na trasie Lwów - Stanisławów mijało się miejscowość i stację Wybranówka. Pamiętam, jak ciotka wezwała mnie do okna pociągu i przymknąwszy oczy, patetycznym gestem zatoczyła krąg ramieniem. - Oto nasze włości - powiedziała. Była bowiem z domu Wybranowska herbu Poraj. Jeśli istotnie było coś kiedyś z tą Wybranówka, to musiało być dawno.

Jedyną wzmiankę o pewnym przodku ciotki znalazłem w przewodniku "Historia miasta Lwowa" autorstwa Fryderyka Papee, wydanym w 1924 r. W czasie walk z Austriakami w 1848 r. Jenerał Wybranowski, stary żołnierz z powstania listopadowego, widząc liche uzbrojenie ludu, polegające na drągach i kosach sznurkami przywiązanych, struchlał i nie chcąc narażać ludu na okropną klęskę udał się do dowódcy wojsk austriackich, proponując rozebranie barykad i rozwiązanie gwardii w zamian za wycofanie wojska". Było to już wprawdzie po ostrzelaniu miasta i spaleniu Ratusza, ale kapitulacja z rozsądku - rzadki przejaw w polskich dziejach, więc generała odnotowuję. Ciotka miała coś wspólnego z Rzewuskimi i lubiła wspominać hetmanów i poturczonego emira Wacława-Farysa.

Ciotka Helena miała siostrę Dusię, starą pannę, która nie wyszła za mąż oraz syna - pogrobowca Stachunia. Stachunio był, jak mawiał ojciec, "hebesem", tj. nie chciał się uczyć. Przez kilka lat podchodził bezskutecznie do matury, a zostawszy wreszcie studentem "ścisłej filozofii" nigdy nie złożył żadnego egzaminu. Obracał się w tzw. wyższych sferach i stawał coraz bardziej złotym młodzieńcem, tym, co dziś określa się mianem playboya. Nie pasowało do tego nazwisko Dziedzic, ciotka Dusia udzieliła mu więc swego, przeprowadzając formalną adopcję. Pozwoliło to Stachuniowi na używanie herbowych wizytówek. Ciotki były ślepo zapatrzone w swego syna i siostrzeńca i wypruwały żyły, by spełniać jego zachcianki. Jedną z nich było zamieszkanie w głośnej "Palni" w Krynicy, w czasie, gdy jechała tam na swój miesiąc miodowy następczyni tronu holenderskiego księżna Juliana z nowo poślubionym małżonkiem, księciem Bernardem.

Ojca drażniło to wszystko nad wyraz. Pewnego razu, było to w opisanej jadalni, Stachunio, który na kłopotliwe sytuacje reagował przyjmowaniem wytwornie eleganckiej pozy światowca, wsparty niedbale o fortepian wyznawał ojcu, że znów nie podszedł do jakiegoś egzaminu. Wydobył złotą papierośnicę i trzaskając jej zamkiem zapytał:
- Czy stryj zapali?
Następnie zaś wyjął z kieszonki noszony wtedy przez modnisiów owych lat monokl i założył go sobie na oko. Tego już było ojcu za wiele.
- Wyjdź stąd natychmiast i przyjdź jak podadzą zupę - powiedział podniesionym głosem.
Obiad minął potem w grobowym milczeniu. Niestety, Stachunio odziedziczył suchoty, a nocno-towarzyski i alkoholowy tryb życia zaostrzył stan chorobowy. Zmarł w 1939 r. w wieku 26 lat, w parę tygodni po wkroczeniu do Lwowa Armii Czerwonej. Pochowano go w wilgotny i wietrzny dzień listopadowy, ubranego we frak.

Ciotki po 1945 r. przeniosły się ze Lwowa do Katowic i zdobyły mieszkanko niedaleko dworca, tak że pod ich oknami słychać było nieustanny łoskot przejeżdżających pociągów. Uwiozły w ramach repatriacji swe curiosum, które pamiętani jeszcze z ich mieszkania lwowskiego, rondelek, służący od dziesięcioleci do gotowania jajek na miękko, obrośnięty grubą warstwą kamienia kotłowego. Odwiedziłem je raz, kiedy to miasto istniało pod nazwą "Stalinogród". Ciotki, mocno postarzałe i złamane rozstaniem z grobem Stachunia, powróciły do dawnego, lwowskiego rytmu życia. Dusia nerwowo robiła swe krótkie papierosy, których paliła niezliczoną ilość, nabijając tytoń w tutki. Helena zarabiała na życie w jakimś biurze. Opowiadały, że w latach okupacji ukrywały prof. Karola Koranyi'ego, późniejszego rektora Uniwersytetu Toruńskiego. Poumierały w kilka lat po tym naszym spotkaniu.

Gabinet ojca był umeblowany tak, jak przystało na miejsce pracy dobrze prosperującego, zasługującego na zaufanie adwokata: ciężkie biblioteki pełne kompletów "Dziennika Ustaw" i wszelkich wydawnictw prawniczych, skórzane fotele i takaż kanapa wokół stołu z marmurowym blatem, wielkie biurko z telefonem i za nim kasa pancerna. Wiąże się z nią incydent, który pragnę odnotować: została rozpruta przez kasiarza.

Byłem jeszcze bardzo mały, choć nie pamiętam, czy chodziłem już do powszechniaka, czy nie. W wieczór wigilijny wracaliśmy, nie przypomnę sobie skąd, już po zapadnięciu zmroku. W ślepej uliczce wiodącej do naszego domu i odchodzącej od ulicy Długosza, pod zapaloną lampą gazową stal wysoki mężczyzna w czarnym palcie, w meloniku i z laską. Podbiegłem do niego, by powiedzieć "Wesołych Świąt", jak uczono grzeczne dzieci. Nazajutrz o świcie w domu podniesiono alarm - włamanie. Szyba okna w gabinecie ojca została fachowo wycięta diamentem, sprawca lub sprawca przedostali się do wnętrza i w czasie, kiedy na górze śpiewano kolędy rakami rozpruli boczną ścianę kasy. Gabinet ojca cały zasypany był pyłem zapewniającym kasie ogniotrwałość, a warstwa grubej blachy odgięta była ku górze. Przypomniano sobie moje spotkanie z nieznajomym i oto - pamiętam to jak dziś - siedzę na kolanach mężczyzny w kapeluszu, w koszu przyczepy motocyklowej prowadzonej przez umundurowanego policjanta, w czapce z paskiem pod brodą. Jazdą byłem zachwycony. Jechaliśmy długo, rozpryskując mokry, topniejący śnieg spod kół, pamiętam, że przejechaliśmy koło teatru. Potem przyglądałem się kartkowanym przede mną albumom zdjęć, na których widnieli ludzie o twarzach bez wyrazu, fotografowani w trzech pozycjach. Wreszcie zaprowadzono mnie do pomieszczenia o zakratowanych, wysoko umieszczonych oknach. Wprowadzono do niego kilku mężczyzn, którzy na komendę to spacerowali wolnym krokiem, bądź na komendę zatrzymywali się w miejscu.
- Czemu oni nic nie mówią? - spytałem.
- Bo im nie wolno - padła odpowiedź, która napełniła mnie przerażeniem i wywołała współczucie. Któż to wie, czy w tym momencie nie narodziła się ma społeczna żyłka więziennicza, która ujawniła się u schyłku życia?
Konfrontacja w więzieniu na "Brygidkach" nie dała wyników, żadnego z pokazanych mi wąsaczy nie rozpoznałem.

Do gabinetu ojca przylegał tzw. "wielki salon". Był on rzadko używany, podobnie jak drzwi prowadzące przez taras do ogrodu. Na krótko przed wojną- byłem już w szkole w Chyrowie - pojawił się tam na postumencie gipsowy biust ojca. Podobno zamówiono go, by przyjść z pomocą artyście. Nie znam jego imienia. Nigdy nie odlano tej rzeźby w metalu; ostatni raz widziałem ją w 1941 r. wśród stosu gratów w komórce, już z odbitym nosem.

Dalsze pomieszczenia parteru to trzy pokoje biurowe kancelarii i pokój gościnny. Kiedyś leżała tam chora któraś z siostrzenic ojca ze wsi. Było z nią tak źle, że sprowadzono księdza. Patrzyłem zafascynowany na wkraczający tam pochód dwóch chłopców z dzwonkami i księdza w komży, przed którymi klękali domownicy. Chora przeżyła.

Parterowa część "holu" służyła "za poczekalnię III klasy" dla wszelakich dostawców, rzemieślników, gońców itp. - obok kanapki dla nich stały spluwaczki. Wytwornie nazywano je "kraszuarkami". Przedmioty te zaginęły bezpowrotnie, ale i spluwający powymierali jakoś i można ich zobaczyć na niektórych filmach w postaci roboli spluwających w garście przed wyjściem do roboty.

Dom na Długosza był pełen służby. Wspominałem już o mej niani Marysi, która zresztą, gdy podrosłem, odeszła. Kuchnią przez długie lata zawiadywała siwa pani Pawłowska. Gotowała wspaniale i elegancko. Była to inteligentna osoba, wdowa dotkliwie dotknięta przez los. W walkach o Lwów w 1918 r. straciła jedynego, ukochanego syna. Nauczyła mnie śpiewać piosenki o żołnierzu, który "padł w polu z piersią okrwawioną" i często prosiła, żebym ją śpiewał, co wyciskało z jej oczu łzy. W podzięce brała mnie w ramiona i przyciskała mocno do piersi. Pani Pawłowska miała w domu wysoką rangę z prawem decydowania, co ugotuje i poda, bez uzgadniania z mamą. Nie mówiła też do niej jaśnie pani", jak inni zatrudnione w domu.

Choć w domu była instalacja gazowa, gotowano w kuchni w suterenie na płycie opalanej drewnem i węglem. Panowało przekonanie, że takie gotowanie zapewnia lepszy smak potraw. Nie bez znaczenia była również liczba miejsc na garnki i patelnie. Ówczesne spory przypominają obecne dysputy i opory przeciwko kuchenkom mikrofalowym. W gotowaniu pomagała pani Pawłowskiej młoda dziewczyna w randze czy o tytule podkuchennej. Żadnej z nich nie pamiętam, najwidoczniej szybko wychodziły za mąż. W niedzielę ciągnęli do nich żołnierze. Do obowiązków podkuchennych należały ciężkie prace, jak noszenie opału, obieranie jarzyn, a także pranie. Oczywiście ręczne, na gufrowanej pralnicy w metalowej kadzi, pralek bowiem nie było.

Kolejną osobą była pokojowa, której miejscem działania było "upstairs"! Długie lata działała w tym charakterze Matyldzia, Niemka, mówiąca dość łamaną polszczyzną. Śmialiśmy się z bratem, kiedy Matyldzia już w fartuszku i koronkowej przepasce na głowie, stojąc koło windy wolała:
- Obiadu gotowa!
Pasją życiową Matyldy było formowanie masła stawianego na stół w maselniczkach we wzory - rozety, liście, fale, muszle, słońca, coraz to inne, jak desenie śnieżynek.

Personel męski był jednoosobowy. Najpierw był stary Jędrzej - ogrodnik, siwy, ostrzyżony na jeża, z potężnymi wąsiskami czyniącymi go podobnym do Piłsudskiego. Był głuchawy, charczał i pluł, raczej bałem się go niż lubiłem. Kiedy zestarzał się całkowicie, umieszczono go w jakimś zakładzie, aż śmiertelnie zachorował. Rychło przeniósł się do wieczności. Zanim to nastąpiło, zobaczyłem go na szpitalnym łóżku. Zabrał mnie tam ojciec. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem szpital,

Następnie nastał młody Jasiek Wejsz. Był to chłopak ze wsi, który zwracał się do mnie per "paniczu". Nie przeszkodziło mu to w wyuczeniu mnie wszelkich możliwych gier karcianych. Za jego czasów chodziłem do sutereny, gdzie znajdowały się pokoje dla służby, przysłuchiwać się rozmowom; na żywo tam komentowano tematy zaczerpnięte z lektur tzw. prasy czerwonej, donoszące co dzień o wszelkiego rodzaju mordach, napadach, samobójstwach, pożarach i tragediach. "Wypaliła mu oczy witriolem", "zgon po wypiciu flaszki jodyny", "trup z odrąbaną głową - takie bywały tytuły, które dla "panicza" były owocem zakazanym. Tego rodzaju gazet rodzice nie kupowali. Wszelkie sensacje pobiła w owym czasie głośna nie tylko w Polsce sprawa Gorgonowej - dramat miłości, nienawiści, trucizny i zbrodni, nadziei i rozpaczy w obliczu widma szubienicy. Rita Gorgonowa była piękną kobietą, z pochodzenia Kroatką czy Słowenką, w każdym razie gdzieś z Jugosławii, która miała romans z pewnym inżynierem, właścicielem willi w podlwowskich Brzuchowicach. Właśnie w tej willi którejś nocy zginęła zamordowana łomem podlotek - córka inżyniera, Lusia. Na procesie, który miał charakter typowo poszlakowy, wyszedł na jaw antagonizm pięknej Rity z ofiarą mordu. Zeznawali świadkowie, spierali się biegli - profesorowie największych polskich uniwersytetów. Ostatecznie podsądna została skazana początkowo na karę śmierci, potem zaś na długoletnie więzienie i przewieziona do ciężkiego więzienia dla kobiet w Fordonie pod Bydgoszczą.

Opinia publiczna była podzielona, aczkolwiek przeważało potępienie oskarżonej broniącej zaciekle swej tezy o niewinności. Proces był tematem licznych rozmów dorosłych także "na górze", to jest przy stole i wśród gości. Były ku temu szczególne powody. Rita Gorgonowa była bowiem moją piastunką w 1925 r., tj. od urodzenia do wieku 3 miesięcy. Została zwolniona za niewywiązywanie się z obowiązków, a mianowicie podanie mi mleka w butelczynie nie opłukanej z mydła. O ile przykre tego następstwa są poza zasięgiem mojej pamięci, to mam przed oczyma efekt piorunującego wrażenia, jakie wywoływało każdorazowe podawanie tego faktu do wiadomości pań pijących herbatę w różowym saloniku. Mama mawiając:
- Panie nie wiecie, że Gorgonowa - zawieszała głos i omiatała wzrokiem wszystkich obecnych - służyła w tym domu.
Grób zamordowanej Lusi był celem pielgrzymek osób odwiedzających Cmentarz Łyczakowski. Zawsze okryty kwiatami, jarzył się od świec. Jeszcze po wojnie było o sprawie głośno. Któraś z gazet krakowskich ogłosiła sensację o rzekomym wyznaniu na łożu śmierci ogrodnika tragicznej willi, mające obalić zapadły wyrok. Wynikł z tego proces sądowy o zniesławienie, wytoczony przez spadkobierców ogrodnika, a na ławie zasiadł Ryszard Wojna, który byt wtedy redaktorem odpowiedzialnym. Pisał też o procesie wybitny uczony prof. Hirszfeld: "Żaden z procesów karnych w Polsce ostatnich lat nie poruszył tak gwałtownie umysłów szerokich warstw naszego społeczeństwa". Nakręcono film i sam czytałem wzmianki pełne protestów i głośnego oburzenia z powodu sposobu stawiającego w niekorzystnym świetle jednego z biegłych, znanego uczonego. Sama Gorgonowa nie wypłynęła już na scenę publiczną. Podobno umarła na gruźlicę nabytą w więzieniu, które opuściła z dniem wybuchu wojny.

Kiedy Jaśka wzięto do wojska, pojawił się Józek Korsz, czy Korcz. Było to już wtedy, kiedy uczyłem się u Jezuitów w Chyrowie. Jóźko był zdaje się młodzieńcem czupurnym i z któregoś ze starć z lwowskimi batiarami uszedł poszkodowany. Nie wyglądał potem przez kilka tygodni zbyt reprezentacyjnie z wybitym zębem, obandażowaną głową, twarzą poobklejaną plastrami i ręką na temblaku. Sprzątał biuro, był gońcem i ogrodnikiem. Był ze wsi, wyuczono go operowania elektroluksem - tak wtedy nazywano odkurzacz - oraz froterką nadającą blask woskowanym parkietom.

Minęło kilkadziesiąt lat, zaszły ogromne przemiany pojęć i stosunków. Jak patrzeć na sytuację, w której jedną rodzinę obsługiwał cały rój ludzi? Czy tkwiło w tym coś niemoralnego, jakaś krzycząca niesprawiedliwość społeczna godna bezwarunkowego potępienia? Nie sądzę, aby ekstremalne opinie, jakie słyszało się na ten temat zaraz po wojnie, o "pijących krew wyzyskiwaczach", miały głębsze podstawy. Czym różniła się Mathilde wołająca "obiadu gotowa" od kelnera z Victorii czy zbierającej naczynie w barze mlecznym? Chyba tylko tym, że czuła się u nas jak w rodzinie i była z naszym domem blisko związana. Rodzice nie pozwalali służbie całować się po rękach, nas zaś wychowywano w duchu poszanowania człowieka l jego pracy. Sami zainteresowani byli z tej sytuacji zadowoleni i czuli się urządzeni życiowo. Opiszę tu epizod, na wspomnienie którego dziś, za każdym razem, ogarnia mnie palące uczucie wstydu, wywołujące rumieniec na policzkach. Do domu na Długosza, oprócz zaprzyjaźnionych, stale tych samych rzemieślników, monterów od gazu, elektryczności czy hydrauliki, zespołu szwaczek, które rozkładały się do szycia i napraw pościeli i bielizny, matka wzywała również pedikiurzystę. Pewnego ranka, a było to już na pewno w okresie szkolnym, człowiek ten, ze swoją torbą przyborów, rozłożył się przed matką siedzącą w fotelu, kiedy bratu i mnie - podejrzewam, że bardziej jemu niż mnie - bo ślepo małpowałem jego okropny pomysł - przyszło do głowy ściągnąć z łóżka prześcieradło i rozpostarłszy je przed sobą przesunąć się przez pokój, skandując:
- Pedikures - dupamures! Pedikures - dupamures!
Matkę ogarnęła pasja. Ściągnąwszy nam spodnie piżamek sprała porządnie. Nigdy przedtem, ani nigdy potem nie dostałem w skórę od żadnego z rodziców. Rozryczanym kazała następnie przeprosić pedikiurzystę i pocałować go w rękę. Nieszczęśnik bąkał coś zresztą, nazywając wybryk rozwydrzonych paniczyków dziecięcą psotą. Do końca życia nie zapomnę tej sceny, która okazała się lekcją na całe życie. Może dlatego raziły mnie zawsze - jakże często za granicą - narzekania żon dyplomatów i innych przedstawicieli "władzy ludowej" na "Arabusów", "Czarnuchów", "Żółtków" czy "Żabojadów" oraz sposób traktowania miejscowych szoferów, ogrodników, a nawet urzędników, przez ich mężów, przepojonych -jakby można wnioskować z wypowiedzi na zebraniach - ideami socjalizmu, internacjonalizmu i szacunku dla ludzi pracy.

W domu panował system patriarchalny, z podkreśleniem wspólnoty. Wyrazem jego były wigilie, do których zasiadali, po tradycyjnym przełamaniu się opłatkiem, absolutnie wszyscy mieszkańcy domu, łącznie na krótką chwilę - z podającą do stołu. Dla nich również przygotowywano podarki, rozdzielane po zapaleniu świeczek na drzewku.

Z choinką wiąże się inny epizod, który posłużył mi jako nauczka na przyszłość. Drzewko - zawsze bogate i wysokie pod sufit - ubierane było w tajemnicy przed dziećmi. Kiedy już wszystko było gotowe, rozlegał się dzwoneczek i w tym momencie właśnie - mawiano - wlatywał aniołek, wnosząc choinkę i podarki. Jako chłopczyk rezolutny, postanowiłem któregoś dnia zaimponować dorosłym i wbiegłszy do jadalni dowodziłem, że zdążyłem jeszcze ujrzeć aniołka wyfruwającego właśnie przez drzwi na taras. Prowokowany uśmiechami, które brałem za wyraz niedowierzania, brnąłem dalej w kłamstwie, opisując ze szczegółami, co widziałem. Twierdziłem, że aniołek miał długie, jasne włosy, był bosy, w białej koszuli i miał szeleszczące skrzydła z piór. Oj, nawypominano mi potem te fantazje, tak że zniechęciło mnie to na zawsze do blagowania. Do dziś nie lubię posługujących się nieprawdą.

Kolacje wigilijne były zawsze postne, z obowiązkowym pachnącym grzybami barszczem z uszkami (jadłem uszka, barszczu nie lubiłem), karpiem z wody i smażonym oraz kompotami i ciastkami. Kutii na naszym stole nie pamiętam, ale może jej po prostu nie jadłem. Zawsze natomiast była orgia orzechów. Pilnowano wymogu, aby do wigilii zasiadała parzysta liczba osób. Ojciec zaprosił kiedyś jednego ze swoich klientów, Austriaka nazwiskiem Neuhaus, czy coś podobnego. Mówił łamaną polszczyzną, a z Matyldzią porozumiewał się po niemiecku. Interesy wiedeńczyka rozwinęły się ostatecznie źle i stanąwszy w obliczu bankructwa odebrał sobie życie, wieszając się na ręczniku w swym pokoju w hotelu "George'a". Ponieważ on właśnie był tym nieparzystym, tragiczny ten przypadek przypisywano złamaniu reguły, wbrew sarkaniu ojca, który jako racjonalista odrzucał przesądy.

Wielkanoc świętowana już była inaczej. Punktem kulminacyjnym po Wielkopiątkowym obchodzie kościołów celem obejrzenia grobów Chrystusa, była wyprawa na rezurekcję do Katedry. Chodziło tam w sobotę na godzinę 18 zdaje się pół Lwowa, nigdy bowiem nie zdołaliśmy się bliżej przebić przez tłumy, aniżeli w głąb ulicy Rutowskiego, łączącej Plac Halicki z Katedrą. Triumfalne bicie wszystkich dzwonów kościelnych miasta oznaczało zakończenie nabożeństwa i powrót do domu, gdzie czekał już stół uginający się od wędlin i ciast, lukrowanych bab i mazurków zdobnych migdałami, rozstawionych wokół figury Chrystusa z czerwoną chorągiewką i doniczek porośniętych kiełkującą rzeżuchą.

Pewnego roku, a był to ciepły dzień wiosenny, panowie byli w wiosennych płaszczach, zasłynąłem tym, że zgubiwszy się w tłumie spokojnie sam wróciłem do domu, ku radości wszystkich, bardzo już zaniepokojonych. Zyskałem aplauz, jako dziecko bystre i zaradne.

W pierwsze święto, na obiad z indykiem, przychodził zawsze zaprzyjaźniony z domem biskup Baziak, późniejszy arcybiskup metropolita krakowski. Gdy go witano, całowano jego pierścień biskupi. Gdy raz spytał mnie kim chciałbym być, odpowiedziałem, że biskupem, prawdopodobnie z uwagi na amarantowy kolor pasa i piuski. Kolor ten, obok pomarańczowego i złotego, zawsze najbardziej mi się podobał.

Czy nigdy nie skończę opisu domu? Już blisko! Pozostał nieco mroczny system pomieszczeń sutereny, gdzie obok pokoików mieszkalnych była jeszcze pralnia, magiel, spiżarnia zastawiona słoikami przetworów, również zamknięta stale na kłódkę składnica win, w której butelki spoczywały na stojaku w pozycji leżącej, z dnem uniesionym nieco ku górze oraz pomieszczenie na kartofle i beczki z kapustą, której szatkowanie jesienią było osobnym obrzędem, składzik narzędzi ogrodniczych, doniczek i cebulek kwiatów rozsadzanych wiosną w ogrodzie. Tajemniczy był rozległy, zakurzony strych, gdzie zdarzyło mi się być tylko kilka razy.

Dom otoczony był zewsząd dużym ogrodem. Od okrągłego placyku, kończącego ślepą uliczkę dzieliła posesję piękna, metalowa brama, malowana kolorem ciemnozielonym, kuta, podobnie jak furtka, w kwiaty i liście. Zaraz koło bramy rosła grusza, z której owoce zdejmowano przemyślnymi nożycami, tak aby wpadały do woreczka wznoszonego na długiej tyczce. Niestety, grusza uschła i przyjechawszy kiedyś na wakacje, ujrzałem już tylko ścięty po niej pień.

23 kwietnia co roku, w imieniny ojca, pod bramą grała orkiestra którejś ze służb miejskich. Ojciec w szlafroku wychodził dziękować i wręczał muzykantom wysoki napiwek. Imieniny ojca fetowali także pracownicy kancelarii. Wręczali oni składkowy prezent - marmurowy komplet przyborów na biurko z kałamarzami, srebrną zapalniczkę czy drogi krawat. Jednym z ostatnich prezentów była laska zewnętrznie podobna do tych, jakie nosiło wówczas wielu panów, lecz kryjąca w sobie cieniutko zwinięty parasol. Była Made in England.

Obszar przed wejściem do domu, przykryty daszkiem wspartym na wymyślnie wygiętych podporach, nazywano podwórzem. Ozdobą tu były trzy świerki okalające stoliczek z pnia drzewnego i półokrągłą ławeczkę. To tu na podwórzu odczułem kolejną radość i dumę po opanowaniu samodzielnej jazdy na rowerku. Na podwórzu stała też ciężarówka. Nie wiem, skąd się tutaj wzięła; był to bowiem jakiś starożytny model sprzed pierwszej wojny światowej, o karykaturalnie małym motorze i kołach z lanej gumy. Nigdy nie widziałem, żeby jeździła, nam służyła natomiast jako cudowne miejsce zabaw. Ojciec nie prowadził samochodu, ani nie pragnął go posiadać. Był to uraz po jakimś wypadku w 1904 czy 1905 r. na ulicach Wiednia. Jechał automobilem - opowiadał kiedyś - swego klienta, któregoś z książąt Lubomirskich, kiedy doszło do zderzenia z fiakrem. Koń został ranny i musiano go na miejscu dobić, a ojciec zemdlał, nie znosił powiem widoku krwi. Okazuje się, że katastrofy już się zdarzały przy szybkości 20 czy 30 kilometrów na godzinę!

Garaż, zamykający tę część podwórka, był zatem pusty. Obok była drewutnia, gdzie składowano opał. Nad nią znajdował się stromy stryszek, założony starymi, lecz nie wyrzucanymi jeszcze aktami. Przylegały do niego: kurnik, gdzie z rzadka trzymano drób skazany już na śmierć oraz - za siatką - psi wybieg. Jak pamięć ma sięga, dom zawsze był pełen psów. Po ukochanym przez mego ojca szpicu - suce, wabiącej się Lalka, pozostały wspomnienia i fotografie. Była zawsze przy nodze swego pana, gdy upamiętniano jego szefowanie w Straży Obywatelskiej w 1918 czy 1920 r. fotografią grupy ochotników z opaskami na ramionach i bronią na ramieniu. Tej broni nie jestem pewien; przy oglądaniu tych zdjęć bardziej interesowały mnie opaski. Ojciec siedział na krześle w środku, w rzędzie notabli, wśród grupy mężczyzn w czapkach i kapeluszach. Dwóch młodzieńców ułożyło się w malowniczych pozach na ziemi, a zza ich głów właśnie wyglądała Lalka.

Potem była para wielkich, kudłatych grifonów i one właśnie zamykane były na dzień w psiarni. Kiedy odeszły, nastała para krótkowłosych foksterierów - Dżip i Fryga. On był chudy, nerwowy, o klasycznej urodzie: cały biały, z jedyną czarną plamą na sierści, obejmującą jedno ucho i oko. Fryga, łaciata na żółto, jego legalna połowica, roztyła się od niezliczonych połogów. Psięta zresztą zawsze się rozchodziły, panowała wtedy bowiem moda na foksteriery, choć o rodowodach i konkursach psiej rasy i urody nie było jeszcze głośno. Kilka lat przed wojną pojawiła się jamniczka - znów Lalka. Pełna miłości dla domowników, była zdradziecka wobec obcych, zwłaszcza funkcjonariuszy w mundurach. Ileż ojciec napłacił się za spodnie i strach listonoszy, do których podbiegała znienacka z tyłu i wyszarpywała dziurę! Pochłonęła ją sytuacja wojenna, kiedy trzeba było dać ją uśpić. Mą miłość do kotów, którą obecnie jestem zdominowany, przyniosły dużo później doświadczenia egipskie.

Kolejnym fragmentem posesji była "plaża". Był to swego rodzaju wybieg dla dzieci. Ograniczony siatką, zapewniał bezpieczeństwo zabawie. Nawieziono tam piasku i tam, w okresie kiedy wiaderko, foremki i łopatka, stawianie babek i budowanie zamków zaspokajały moje ówczesne intelektualne potrzeby, spędzałem pogodne i ciepłe dni.

Z dwóch dalszych, kolejnych stron, otaczał dom ogród. W części owocowej były tam ciągi: porzeczkowy, agrestowy i malinowy, poletko truskawek, poziomki i zabłąkane tu kolonie fiołków. Rosło też kilkanaście drzewek owocowych, których pnie bielono przeciw szkodnikom i z których plonami różnie bywało. Do rytuału jednak należały zbiorowe spacery i oglądanie, jak rozwijają się na drzewach -jeśli były - jabłka, gruszki, czereśnie, wiśnie, śliwki, renklody i - rzadko widziane - morele. Było tu też drzewo dające rajskie jabłuszka, z których robiono konfitury. Nie lubiłem ich.

Część centralną zajmowały grządki warzywne, produkujące rzodkiewki, sałatę, marchewkę, pietruszkę, szczypiorek, pomidory, ogórki i dynie. Czasem dopuszczano nas z bratem do prac w ogrodzie, atrakcją było zwłaszcza polewanie grządek z czarnego węża lub konewek.

Część kwietno-dekoracyjną rozpoczynały grzędy astrów, floksów i lwich pyszczków. Były tu też bratki, których wygląd i różnorodność barw ogromnie mnie intrygowały, ogrodowe stokrotki oraz nasturcje pożerane przez gąsienice, w należnej im odległości tulipany, hiacynty i ulubiona przez ojca dla zapachu maciejka. Potem szedł sektor różany obejmujący zarówno krzewy, jak i drzewka oraz wijące się na specjalnym łukowatym pomoście róże pnące; było ich również sporo na rabatach przylegających do ściany domu. Ta część ogrodu miała już wytyczone i wysypane piaskiem ścieżki obiegające klomby i poszerzające się niekiedy w placyki. Ktoś, kto ten ogród zakładał, ulokował tu rośliny o ozdobnych liściach, których nie potrafię nazwać, krzewy piwonii i najpiękniejsze ze wszystkiego drzewka migdałowe, pokrywające się w maju różowym kwieciem, tak że wyglądały jak wielki bukiet. Wszystkie delikatne drzewka zamieniały się na zimę w słomiane chochoły, które starannie otulały je przed mrozami. Krzewy bzów i jaśminów oraz łany żółto i liliowo kwitnących irysów dopełniały obrazu. Był jeszcze orzech "Kik". Posadzony został w roku mego urodzenia. Co roku ojciec żartobliwie kazał mi się z nim mierzyć i sprawdzać, kto szybciej rośnie. Kpiono ze mnie, że orzech się lepiej sprawuje; po kilku latach sięgał już pierwszego piętra, a kiedy zobaczyłem go po wielu latach, był już dorodnym drzewem. Wyrastał z betonowej pustyni, która otaczała dom. Zastąpiono nią ogród, z którego nie pozostało nic, poza moim wspomnieniem.

Obraz nie byłby kompletny, gdybym nie wspomniał o starych lipach; było ich w naszym dużym ogrodzie kilka, wspaniałych i rozłożystych. Jedna zwłaszcza, wokół której zbudowano ławeczkę, miała pień o obwodzie 5 czy 6 metrów. Jeden z grubych konarów zwisał nad domem i mówiło się, że trzeba by go ściąć, może się bowiem złamać w czasie burzy czy wichury. Ale nigdy to nie nastąpiło.

W koronach lip i klonów gnieździły się w zgodnej symbiozie wrony i wiewiórki. Te ostatnie dokarmialiśmy. Przez kilka lat widywało się jedną wiewiórkę okaleczoną i przez to groteskową: kiedyś wojowniczy Dżip dopadł ją i oberwał jej ogon. Był to "pies" nie tylko na koty, które z tego powodu starannie omijały ten obszar. Klony lubiłem jako drzewa z powodu niezwykłego kształtu liści i możliwości przyklejenia sobie ich skrzydlatych nasion do nosa. Stanowiło to jeden z wariantów zabaw, toteż w pierwszych latach szkolnych stale przyprowadzano tu naszych kolegów. Możliwości i atrakcje, np. zabawy w chowanego, były tu nieograniczone. Jeszcze dziś upominają dom na Długosza niemal jak dom z bajki. Ja też.

Byłem tu w 1969 r. przejazdem z Bułgarii. Brama, ogrodzenie, jodły na podwórzu nie istniały. Chciałem zajrzeć do wnętrza, ale wzbroniła mi tego jakaś kobieta ze spiętą, nieufną twarzą.
- Czewo? - spytała.
- Niczewo - odparłem, obracając się na pięcie.
Odszedłem bez żalu, od dawna bowiem mam świadomość nieuchronności zmian, niesionych niepowstrzymanie płynącą rzeką czasu.

Dom ze swym ogrodem i starodrzewem znajdował się niemal w środku zielonej enklawy, zamkniętej kamienicami ulic Zyblikiewicza, św. Mikołaja i Długosza. Z tarasu na I piętrze widać było z dala fragment ulicy Zyblikiewicza, latem przy otwartych oknach dobiegał stamtąd charakterystyczny zgrzyt, jaki wydają tramwaje na zakrętach. Przylegały do nas ogrody uprawiane pod warzywa należące do domów tej ulicy, wyżej wysoki drewniany plot oddzielał obszerną posesję grecko-katolickiego klasztoru Bazylianów. Ślepa uliczka, o której już wspominałem, prowadziła do willi naszej i sąsiedniej hrabiów Gołuchowskich, która przeszła następnie w ręce jakiegoś żydowskiego bankiera. Dalsze sąsiedztwo stanowiły wille należące do hrabiów Borkowskich oraz rodziny profesora, a także rektora Politechniki, Nadolskiego. Ogrody należące do tych posesji były bez porównania mniejsze. Ale bez wątpienia okolica była nobliwa.

Pierwsi z wymienionych dotknięci byli straszliwym nieszczęściem: ich syn w następstwie choroby Heinego-Mediny nie chodził, a zamiast mówienia wydawał jakieś ni to jęki, ni ryki. Był to chłopiec starszy ode mnie i widywałem często, jak podtrzymywany pod ramiona przez pielęgniarkę w welonie wykonywał parę kroków po tarasie. Kiedyś nadeszło zaproszenie, aby go odwiedzić. Surowo przykazano mi, abym nie dał do poznania, że widzę odmienność gospodarza. Graliśmy w jakieś gry, podano lody i kakao. Wróciłem wyczerpany i wstrząśnięty. Podobnie z Nadolskimi nie było bliższych kontaktów, aczkolwiek ojciec wymieniał z rektorem parę słów pozdrowienia przez siatkę ogrodzenia. Kiedyś byłem świadkiem "kociej muzyki" urządzonej przez studentów pod domem profesora. Były to lata niespokojne na uczelniach, ale nie wiem, kto i dlaczego tę demonstrację zorganizowali. Zupełnie przypadkowo, pod koniec lat siedemdziesiątych, po powrocie z USA natknąłem się w Krynicy w grobowcu jakiejś rodziny niedaleko płyty Nikifora na napis, świadczący, że pochowano tam Panią rektorową Nadolską.

Rektor Uniwersytetu w tym czasie nosił nazwisko Bulanda. W rozmowach w domu często słyszałem to nazwisko, nie mając pojęcia, że po arabsku znaczy to Polska i że słowem tym tak często będę się posługiwał i w latach pobytu w Kairze.

Któż bywał w domu rodziców? Dom pełen był młodzieży studenckiej Po części było to następstwem inicjatyw matki, po części wynikało to z obowiązków płynących z filistrowania przez ojca w jednej z akademickie korporacji, a także stałej niemal obecności w domu kogoś z młodszych członków rodziny ojca bądź matki, odbywających studia. Matka znakomicie czuła się z młodszymi od siebie i miała wielkie zamiłowanie d wszelkich balów, zabaw, dansingów i "fajfów", wchodzących właśnie w modę potańcówek w modnych kawiarniach o godzinie 17 (five o'clock - stąd "fajfy"). W sezonie, tj. karnawale, stale brała udział we wszelkich komitetach organizacyjnych balów "Bratniaka", wnosiła wkład w postaci robionych u nas w kuchni tortów i tac kanapek do bufetów takich imprez z których dochody przeznaczone były na pomoc dla burs i stołówek studenckich. Ojciec tych balów i tańców nie lubił i chodził na nie tylko wtedy, gdy musiał. Widziałem go we fraku zaledwie parę razy. Fraki królowały jeszcze jako strój wieczorowy, a smoking jeszcze się w owych czasach nie upowszechnił; świadczą o tym amerykańskie filmy wczesnych lat trzydziestych. Pozycja społeczna ojca wymagała przyjęcia roli filistra w jednej - której nie pamiętam - z akademickich korporacji. Miał zatem odpowiednio wyszywany dekiel oraz rapier, a cała przyjemność kosztowała go sporo, filister bowiem od tego był, by czasem fundować bibki studentom. Niektóre odbywały się właśnie u nas w domu. Z nazwisk studentów czy korporantów zaprzyjaźnionych z domem na Długosza wymienię Jana Guzka, późniejszych lekarzy Bohdana Hawrylinkę, Władysława Chimiaka i późniejszego generała Kędrę, który wyciągał mnie z opresji w latach okupacji. Do kręgu tej młodzieży należał też Jerzy Grzymek, chemik, wynalazca metody pozyskiwania aluminium z surowców nieboksytowych, minister i wielki polski naukowiec.

Z kolegami i przyjaciółmi przychodzili do nas studiujący we Lwowie krewniacy ze strony ojca lub matki. Należało do nich dwóch braci Sadowskich, moich ciotecznych braci, Ludwik i Stanisław. Pierwszy studiował na Politechnice Lwowskiej mechanikę i został inżynierem. Lubiliśmy się bardzo, mimo dużej, bo 12-letniej różnicy wieku, odwiedzałem go w domu akademickim Politechniki, "bursie" przy ulicy Abrahamowicza, przysłał mi kartki pocztowe z Budapesztu i Splitu w Jugosławii, dokąd jeździł jako członek chóru studenckiego. Był to człowiek wysoki, flegmatyczny, o pociągłej twarzy z wystającym podbródkiem. Przetrwał okupację w Polsce, choć angażował się w podziemiu akowskim, po wojnie odwiedzałem go w Katowicach, gdzie pracował w przemyśle. Ożeniony ze śliczną Bronią (też z domu Sadowską, pochodzącą także ze Zmienia osiadł w końcu w Krośnie, gdzie pracował w przemyśle naftowym. Umarł stosunkowo młodo na serce, w latach sześćdziesiątych. Bronia przesłała mi do Kairu jego niedokończony list do mnie, przy pisaniu którego dosięgną! go zawał. Jego brat Staszek bywał rzadziej i przelotniej, wybrał bowiem karierę oficera-lotnika. Jak inni znalazł się w czasie wojny w Anglii, brał udział w bitwie o Anglię, wylatał przewidziany kontyngent lotów bojowych, a zginął w katastrofie lotniczej na krótko przed końcem wojny, wiosną 1945 r. Spoczywa na cmentarzu lotników polskich w Norfolk pod Londynem. Obaj byli synami jednej z pozostałych na wsi sióstr ojca. Było ich kilka, ale ich potomstwo pozostało na wsi na roli bądź zostało robotnikami.

Takim był Jan Sadowski, pracujący jako wiertacz w Borysławiu. Był to zagorzały działacz socjalistyczny. Pamiętam, jak przekomarzał się z ojcem na temat "przyszłości burżuazji". Niestety, los okazał się dla niego surowy: aresztowany w 1940 r., zesłany został do osławionej Workuty, gdzie pracował w straszliwych warunkach. Kiedy po latach, już po śmierci Stalina, zaczęły przychodzić od niego listy, na prośbę rodziny chodziłem do ambasady radzieckiej pytać o formę tzw. "wywozu", za pomocą którego można by uzyskać jego repatriację. Papiery takie, zaopatrzone w niezliczone ilości załączników, tłumaczeń, zaświadczeń itp. słałem listami poleconymi, a nawet wartościowymi, ubezpieczone na sumę 300 franków szwajcarskich. W końcu Janek wrócił do Polski w wielkiej fali repatriacyjnej po roku 1956. Osiadł w Wałbrzychu. Zdrowie jego było sterane, ale żył jeszcze dość długo. Nigdy nie wrócił w szeregi partii i nigdy się już z nim nie spotkałem.

Nie na zabawy i potańcówki, ale często przychodził do nas w sutannie kleryka bratanek ojca, student seminarium duchownego, Adam Dziedzic. Wybrał on stan duchowny, jak to często w licznych rodzinach chłopskich bywało. Nie darmo mawiano: "temu bida nie dogodzi, kto ma księdza w rodzie". Adam był najstarszym z pięciu synów brata ojca, mego stryja Józefa. Kolejnymi byli: Stanisław, po wojnie oficer WP, następnie pracownik PKP we Wrocławiu, Marian - inżynier w Krakowie, jego bliźni brat Jan, jedyny pozostały na roli w Zmienicy - będzie o nim jeszcze mowa - oraz najmłodszy Kazimierz - trzej pierwsi ciemnowłosi, dwaj ostatni blondyni, wedle tradycyjnych podziałów w tym rodzie. Kazika, długonogiego chudzielca, spotkałem po raz pierwszy od lat wojennych w 1985 r. jako profesora geologii na Uniwersytecie Wrocławskim. O jego nominacji przeczytałem w Acapulco, w gazecie zabranej z naszej ambasady w Mexico Ciudad i stamtąd posłałem gratulacje. Marian pracował w Nowej Hucie, lecz po głośnej awarii na nowo otwartej walcowni znalazł się wśród "przykładnie ukaranych" wywaleniem z pracy. Kiedy sądy uniewinniły jednego z inżynierów, którego w Warszawie wyznaczono do przykładowego procesu (biedny ten człowiek długo potem leczył się psychiatrycznie). Mariana przywrócono do funkcji, ale szybko stracił serce do prac w czołowym obiekcie tzw. planu 6-letniego.

Rezydentką i domowniczką, pełniącą funkcje mojej bony w latach kiedy brat był już w szkole w Chyrowie, ja zaś w szkole we Lwowie, była krewna mojej matki, Joanna Buczkówna. "Jaśka" były obiektem mojej niewygasłej do dziś miłości. Najpoważniej powtarzałem zawsze, że jak dorosnę, to się z nią ożenię. Malowała akwarele i studiowała, chyba filozofię. Sprawowała nadzór nad mymi szkolnymi postępami i towarzyszyła mi w spacerach po Lwowie. Jej zawdzięczam dotarcie do wielu odległych zakątków pięknego rodzinnego miasta. Kiedyś w szkole zadano wykonanie kompozycji graficznej z jesiennych liści naklejonych na kartonie. Byłem bezradny. Poszliśmy z Jaśką do ogrodu botanicznego w pobliskim Starym Uniwersytecie, ona pozbierała jakieś piękne żółte liście i ułożyła z nich zmyślną kompozycję. Nazajutrz spytano mnie, czy jestem autorem pracy. Czerwony ze wstydu, spodziewając się najgorszego, wyznałem prawdę. Zostałem za to wycałowany i pogłaskany po głowie. Pisząc to zastanawiam się, ilu dzisiejszych pedagogów tak właśnie postępuje? Sprawy Jaśki potoczyły się normalnym trybem. Pojawił się wkrótce amant, Tadeusz Waltenberger i odbyło się wesele. Waltenbergowie po wojnie mieszkali gdzieś na Śląsku.

Do osób o głośniejszych nazwiskach, zaprzyjaźnionych z domem, należał wybitny śpiewak operowy okresu międzywojennego - Eugeniusz Mossakowski. Odwiedzał rodziców za każdą bytnością we Lwowie, w towarzystwie żony, kruczej brunetki, również śpiewaczki. Ich wizyty przekształcały się w występy dla dużego zazwyczaj grona zaproszonych osób. Ktoś zasiadał do fortepianu, by akompaniować i państwo Mossakowscy śpiewali jako duet lub oddzielnie. Rosłą sylwetkę śpiewaka wspominam, ilekroć przechodzę koło płyty jego grobu w Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach. Z jego żoną zetknąłem się w PAP, gdzie pracowała do emerytury jako maszynistka. Zaczepiła mnie kiedyś na korytarzu, pytając czy ją pamiętam. Była siwą i tęgą panią. Ich córka Joasia wyszła po wojnie za mąż za Karola Małcużyńskiego. Nigdy jednakże z nią nie rozmawiałem, wstydząc się ciągle za głupi czyn, którego dopuściłem się w naszym domu przed laty. Miał to być dowcip, ale jego wymowa obróciła się przeciwko mnie. Porwałem mianowicie z łazienki jej zegarek na rękę noszony na czarnej tasiemce i ukryłem się w ogrodzie, w krzakach, za grzędą irysów. Chciałem, żeby szukano zegarka, a wyszło, że ukradłem. Kiedy mi to zarzucono i tłumaczono, płakałem straszliwie, wewnętrznie bowiem wiedziałem, że nie chciałem niczego buchnąć i że jakiekolwiek takie sugestie są niesłuszne i krzywdzące. Bywają w życiu sytuacje, kiedy niemożność dowiedzenia swoich racji i intencji pogłębia gorycz i rozpacz. Przyjeżdżała też wspaniała dama, pani Helena Lipowska. Była korpulentną blondynką, zawsze modnie uczesaną, pachnącą mocnymi perfumami, otuloną we wspaniałe popielice czy inne kosztowne futra. Wtulała w nie moją głowę, podnosząc i obcałowując na powitanie. Pani Helena przyjaźniła się z mamą i wprowadziła ją w krąg swego warszawskiego towarzystwa. Obok Mossakowskich śpiewała po włosku na naszych domowych koncertach partie z "Cavaleria Rusticana" i "Poławiaczy pereł".

Pierwsze - byłem dzieckiem przemądrzałym i osłuchanym - kojarzyły się z Czapajewem i Budionnym, o których już słyszałem, w każdym razie rosyjską kawalerią (nazwy "Rycerskość wieśniacza" jakoś się wtedy nie używało); z perłami próbowałem prawd dociekać empirycznie: pławiłem naszyjnik mamy, szedł na dno i nie chciał pływać, co nasunęło mi pytanie, jak można je poławiać i kim są owi poławiacze. Na wieczorne przedstawienie do opery nie zabierano mnie, jako zbyt małego. Z panią Lipowską kojarzył mi się znaczek z główką Atatűrka, oderwany z widokówki nadesłanej z występów w Ankarze. Wiedziałem, że po wojnie pani Lipowska znalazła się za granicą. Nie chciałem wierzyć oczom zobaczywszy w "Życiu Warszawy" nekrolog pani Heleny, zmarłej w Kanadzie w czerwcu czy lipcu 1985 r. Musiała dożyć bardzo sędziwego wieku.

Mężem pani Lipowskiej był major Mazurek, komendant wojskowych zakładów produkujących balony w Legionowie. W związku z sukcesami odnoszonymi przez polskich pilotów balonowych w zawodach o puchar Gordon-Bennetta, major Mazurek stał się osobistością popularną, prasa zamieszczała jego wypowiedzi i zdjęcia. Przywiózł nam kiedyś piękny model balonu. Stał się on obiektem zazdrości moich szkolnych kolegów, choć nie latał - kula balonu była z drewna. Major Mazurek był raczej niski, ale nosił zawsze nieskazitelny mundur, pasujący jak ulał. Migawka wspomnienia: tłum ludzi w jadalni w czasie przyjęcia. Do majora przez ten tłum przebija się żołnierz z wystrzyżoną głową i sprężywszy się na baczność ryczy, jak w koszarach;
- Panie majorze! Bombardier Kwiatkowski melduje się posłusznie na rozkaz!

Nawet towarzyskie okazje nie zwalniały wtedy od regulaminowych obowiązków. Był to Mariusz Kwiatkowski, późniejszy satyryk ze "Szpilek", mój współpracownik w latach sekretarzowania w Stowarzyszeniu Dziennikarzy i wiceprezes RSW "Prasa". Spytałem go kiedyś przy bridżu, czy zapamiętał ten moment. Potwierdził, że służył w artylerii we Lwowie przed wojną, ale nie pamiętał ani domu przy ulicy Długosza, ani majora Mazurka.
- Człowieku - powiedział - czy zdajesz sobie sprawę, ilu ludziom musiałem wtedy strzelać kopytami i walić w dach?
Mariusz, wspaniały, zawsze uśmiechnięty i pogodny człowiek był niewyczerpanym w pomysłach kawalarzem. Kiedyś, w nowym garniturze, przed wejściem do "Szpilek" zdjął buty i skarpetki i schował je do teczki.

Nie zareagował na zdumione spojrzenia sekretarki i zasiadł przy biurku. Sprawa szybko dotarła do naczelnego. Mariusz miał już przygotowane wyjaśnienie. - Wiesz, tak dziś ładnie i ciepło, kto by w butach chodził.

Innym razem facecjonista korzystając z przywiezionego z Czechosłowacji straszaka - zabawki, oprócz huku dającego również błysk podrzucił do poczty redakcyjnej list z ostatecznym pożegnaniem do kolegów. Gdy sekretarka zajrzała do jego pokoju, ujrzała go z bronią przyłożoną do skroni. Nacisnął spust i osunął się na blat biurka. Sekretarka zemdlała na progu. Historyjki te znam z opowiadania Mariusza. Jeśli nawet blagował, to czynił to z równym dowcipem, jak pisał satyryczne teksty.

Mariusz był synem innego oficera, bywającego w naszym domu - pułkownika Remigiusza Kwiatkowskiego, autora modnych i cytowanych aforyzmów japońskich. Egzemplarze z dedykacjami książeczek "Kobiety nie bij nawet kwiatem" czy "Parasol noś i przy pogodzie" były potem w naszej biblioteczne. Zapamiętałem go jako człowieka bardzo niskiego wzrostu.

Kiedyś przyszedł "Szczepciu", wesoły, dowcipny pan Wąjda, znany z "Wesołej Lwowskiej Fali", imitator lwowskiego dialektu. Był "radio personality", u szczytu popularności i naturalnie stał się tego wieczoru ośrodkiem zainteresowania.

Wielu bywało w domu cudzoziemców, głównie klientów ojca, przedsiębiorców i przemysłowców. Wspominałem już o nieszczęsnym wiedeńczyku, który źle skończył. Zapamiętałem też państwa Urie z Paryża, głównie dlatego, że przywieźli wspaniałe, opasłe, oprawne w skórę dwa tomiska Histoire de la premiere guerre mondiale, wydane przez "Illustracion Française". Musiało to kosztować majątek, ale najwyraźniej ojciec coś tam owemu Urie wyprocesował. Był to zbiór kilkuset fotografii ze wszystkich frontów wojny, która przecież żywa była jeszcze w pamięci. Kto wie, czy nie z nieustannego przeglądania albumu zrodziło się u mnie zamiłowanie do starych zdjęć i filmów dokumentalnych. O dom otarli się jacyś Anglicy nazwiskiem Whitehead i państwo Rausowie z Luksemburga, którzy następnie systematycznie przez lata nadsyłali karty świąteczne. Osoby, o których mówię, były to jednak przelotne ptaki.

Do starych przyjaciół domu należeli państwo Szeraucowie. Byli to ludzie bardzo bogaci, z nafty, którym się poszczęściło. Mieli dwóch synów, starszych od nas. Nie lubiliśmy ich, bowiem lekceważyli nas, jako smarkaczy. Potem Szeraucowie opuścili Lwów, nabywając majątek ziemski Korzeniów pod Dębicą. W latach wojny byliśmy tam parę razy. Rodzina Szerauców, starzy i młodzi, snobowała się już na ziemiańskość. Jakieś luźne burki, kapelusze z kitkami, buty do jazdy konnej, dużo psów a przede wszystkim środowisko sąsiadów. Bywał tam właściciel majątku i zamku Przecław hrabia Mikołaj Rey, ekscentryk, autentyczny arystokrata, do którego wszyscy musieli się zwracać, w tym i ja, siedemnastoletni młodzian, per "Misiu". Dworek w Korzeniowie był piękny, stylowy, położony nad owalnym stawem, w starym parku. Grasował tam ptak Kubuś, jakiś rodzaj papugi, biały z cytrynowym czubem na głowie, który mu się jeżył w złości. Bałem się Kubusia, bo sfruwał nieoczekiwanie z gałęzi i z przerażającym łopotem skrzydeł usiłował dziobać wybraną ofiarę w głowę.

Nie wiem, czy matka otrzymywała od Szerauców jakieś zapomogi w czasie wojny. Oni byli zasiedziałymi, zamożnymi ludźmi, my bezdomnymi biedakami. Za ich pośrednictwem matkę przygarnął na plebanii proboszcz z nieodległej wsi Nagoszyn. Stamtąd właśnie przyjeżdżaliśmy furką. Na kolację serwowaną w jadalni obitej boazerią zwoływano dźwiękiem gongu. Podawano jednak zazwyczaj ziemniaki ze skwarkami i kwaśne mleko lub coś podobnego.

Pod koniec wojny stary pan Szerauc zachorował. Rak płuc. Sprowadzany kilkakrotnie z Warszawy za drogie pieniądze głośny w latach wojny spec medycyny tybetańskiej doktor Badmajeff nie pomógł. Córka Badmajeffa, która nie odziedziczyła po nim azjatyckiej twarzy, tańczyła zaraz po wojnie w balecie, nie wiem - opery czy operetki.

Młodzi Szeraucowie pociągnęli po wojnie na Zachód razem z Reyami i osiedli - powżeniając się odpowiednio - na zamku Montresor we Francji. Być może słowa te są dyktowane ówczesną zazdrością i rozżaleniem na zmienność kolei losów, ale ilekroć padało nadużywane po wojnie określenie "ginąca klasa", tylekroć stawał mi przed oczami dwór Szerauców.

Najbliższymi przyjaciółmi i najczęstszymi gośćmi była rodzina Hübnerów. On, adwokat doktor Emil Hübner, zawsze nienagannie elegancki, pachnący dobrą wodą kolońską, dowcipny i żartujący i jego żona Łucja, była piękność o kruczoczarnych włosach i niebieskich oczach. Ci byli najczęstszymi gośćmi na Długosza. Mieli dorastającą córkę Renę, którą zapamiętałem w gimnazjalnym mundurku. Chodziła do głośnej szkoły Zofii Strzałkowskiej na ulicy Zielonej. Było to najlepsze gimnazjum żeńskie we Lwowie, dorównujące szkole Sacre Coeur, katolickiej. Pan Hübner zmarł wiosną 1941 r. Zachorował nagle, zrobiono operację, okazało. się, że przerzuty objęły już wszystkie organy. Rak ocalił go od upokorzeń i straszliwego losu w getcie, po wkroczeniu do Lwowa Niemców. Pani Łucja i Rena przeżyły okupację i spotykałem je po wojnie we Wrocławiu i Warszawie.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności na terenie Berlina Zachodniego przetrwała kamienica, którą skonfiskowano im po dojściu do władzy hitlerowców. Reprywatyzowano ją i dawała obu paniom środki utrzymania w tym mieście. Blisko spokrewniona z Hübner była rodzina Hüttnerów, właścicieli dużej fermy warzywnej. Hodowali tam m.in., szparagi. Byliśmy tam kiedyś. Hüttner wrzeszczał na robotników jak ekonom. Przypadkowe podobieństwo nazwisk sprawiało, że przez pewien czas sądziłem, że jest to wynik pokrewieństwa.

Inną zaprzyjaźnioną rodziną byli dyrektorostwo Greenowie. Pan Green był właścicielem czy dyrektorem fabryki kosmetyków "Tlen", a w dodatku prezesem klubu sportowego "Czarni". Kilka razy prowadzono mnie na boisko klubu za rogatką Stryjską na mecze, które oglądaliśmy z wyżyn loży honorowej prezesa. Niestety, bardziej od bieganiny na boisku interesowały mnie butelki z oranżadą, które roznosili wśród widzów sprzedawcy. Greenowie, była to odmienna pisownia nazwiska Grun, padli - jak się zdaje -ofiarą hitlerowskiego barbarzyństwa. Napisałem "hitlerowskiego" niejako z przyzwyczajenia, bo tak się zwykło mówić, ale przecież było to barbarzyństwo Niemców i żadna kosmetyka tego nie zmieni.

Podobny los spotkał zaprzyjaźnionego z ojcem dyrektora jednego z banków, chyba Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego - Krebsa. Ojciec zabierał mnie czasem bądź do biura, gdzie usłużny urzędnik na polecenie dyrektora przynosił grube koperty znaczków powycinanych z kopert, bądź do willi na osiedlu "Własna Strzecha". Dyrektor Krebs zapytał kiedyś ojca o mój rok urodzenia. Pojawiła się na stole butelka białego wina, mego rówieśnika i pozwolono mi wypić jego łyk, rozcieńczony w szklance wody sodowej z syfonu. Krebsa nie uratował wyjazd ze Lwowa i zmiana nazwiska na Raczyński. Zginął z rąk niemieckich, ujęty i zidentyfikowany w Warszawie.

Matka miała wyraźną żyłkę społecznikowską, lubiła działać i miała w związku z tym dość szerokie kręgi przyjaciół i znajomych. Należała do nich znana lwowska społecznica panna Demelówna, ksiądz Klawek i inni.

Były jeszcze kontakty z rodziną Hłasko - nie dociekłem, czy z niej wywodził się Marek Hłasko, adwokata Ślączki, który pociągnięty rozwojem miasta przeniósł się później do Gdyni, był siwiutki inżynier Miński, adwokat Borowiec, z którego kuzynem, znanym dziennikarzem amerykańskim spotykałem się za granicą i wielu, wielu innych, wielu znanych członków lwowskiej palestry. Przez pewien czas ojciec wchodził w skład Rady Adwokackiej. Nie prowadzono jednak "salonu", nie było stałego dnia "przyjmowania", choć większe przyjęcia czasem się zdarzały. Środowisko, w którym wyrastałem, bez wątpienia upper middle class, patriotyczne i bardzo polskie, cechowała pewna sprzeczność w sensie wyobrażeń, jakie lansowano i wbijano propagandowo w głowę naszemu społeczeństwu przez dziesięciolecia powojenne. Politycznie można określić moich rodziców jako "narodowców", endeków. Zarówno ojciec, jak i matka nawet, zdaje się, formalnie należeli do narodowej demokracji i płacili składki. Pocztą przychodziła do domu z Krakowa gazeta "Głos Narodu". Nie potrafię sobie przypomnieć jednakże ani jednego przypadku udziału któregokolwiek z nich w jakimkolwiek wiecu, zjeździe czy zebraniu. Endeckość rodziców była raczej tradycyjnego typu, ukształtowanego w ck Austrii, z kładzeniem większego nacisku na demokrację, mniejszego zaś na narodowość. Nic z ONR. Z rozmów zapamiętałem głośną we Lwowie sprawę sporu wśród działaczy ND, zakończoną awanturą między Klaudiuszem Hrabykiem a uznanym za renegata partyjnego Staniem. Ktoś kogoś spoliczkował w kawiarni u George'a. Ton komentarzy domowych dla incydentu był negatywny. Nota bene Hrabyk, powróciwszy po latach emigracji w Londynie, prowadził swe zawsze ostre, polemiki na łamach Życia Warszawy jeszcze w kilkadziesiąt lat potem.

Rodzice zresztą różnili się stopniem zaangażowania. Matka, obracająca się często w kręgu studentów i młodych ludzi już po dyplomach, była nastawiona zdecydowanie antypiłsudczykowsko. Pamiętam noc, kiedy zbudzony jakimś gwarem wyjrzałem z sypialni. Matka, jeszcze w sukni balowej i rękawiczkach powyżej łokci, powiedziała;
- Umarł ten stary łajdak!
Bal, na którym była, przerwany został po nadejściu wiadomości o zgonie marszałka. Stanowisko to uważam za wyraz ekstremizmu, choć wyrastałem raczej w niechęci do Piłsudskiego, uformowany przez rozmowy dorosłych przy stole pełne potępienia dla sprawy brzeskiej czy potem dla Berezy Kartuskiej, co - domyślam się raczej niż wiem - wywodziło się z niechęci wobec przewrotu majowego jako aktu depczącego legalizm i praworządność. Ojciec był czynną polityką w ogóle nie zainteresowany, choć bieg wydarzeń krajowych śledził z uwagą. W czasie perypetii z trumną Piłsudskiego musiałem mu kiedyś czytać z gazety (rozpoczynały się właśnie jego poważne kłopoty ze wzrokiem) o konflikcie rząd - kardynał Sapieha, o przenoszeniu prochów z krypty św. Leonarda do krypty pod wieżą Srebrnych Dzwonów. Wcale się nie entuzjazmował postawą purpurata kościelnego, twierdząc - na moje pytanie - że Piłsudski był na tyle wielkim człowiekiem, że powinien spoczywać na Wawelu, a droczenie się o miejsce w podziemiach budzi niesmak.

Zapamiętałem z okresu śmierci Piłsudskiego, że przedmiotem rozmów było otaczanie tajemnicą jego choroby. Wiadomość przyszła w zasadzie nieoczekiwanie, choć z wydanych w ponad pół wieku potem wspomnień jego Adiutanta Mieczysława Lepeckiego wynikało, że chorował wśród objawów urastającej demencji i dziwaczenia od 1930 r., a umierał na raka przez dwa miesiące. Umiano się widać skutecznie zatroszczyć o sekret przed wścibstwem wolnej wówczas prasy. Nie była tematem rozmów na przykład młoda i piękna kobieta lekarka, która znalazła się w późnym życiu Piłsudskiego, która skończyła samobójczo, czy też została sprzątnięta po wspólnej podróży do Francji i na Maderę. Miałem niespełna 11 lat, kiedy Polska żegnała Piłsudskiego. Nie było telewizji i obraz uroczystości pogrzebowych poznałem ze strzępów dokumentalnych filmów kronik kinowych.

Pozwólcie na cytat - z napisanej pospiesznie w Londynie Historii Polski od 11 listopada 1918 r do 17 września 1939 r. przez Stanisława Cata Mackiewicza:

    "Ciało marszałka Piłsudskiego wniesiono do katedry św. Jana, pozostawiono na noc pod sklepieniem. I tłum warszawski od rana zaczął płynąć jak rzeka. Było tysiące, dziesiątki, setki tysięcy ludu - ludzie stali jedenaście godzin czekając swojej kolejki, aby na chwilę przejść prędko koło trumny, aby rzucić choć okiem na jej zamknięte wieko.

    Na Polach Mokotowskich odbyła się rewia wojskowa przed trumną marszałka [...] Ostatnia rewia! Jego trumna stała wysoko nad trybunami publiczności, na tym samym miejscu, gdzie zwykle za życia przyjmował defilady. Szły wszystkie pułki ze sztandarami, wspaniała piechota, kawaleria, artyleria. Bębny warczały głucho. Było to widowisko groźne, wspaniałe, imponujące - zwłaszcza w chwili, kiedy poza trumną marszałka zaczęły się kłębić coraz czarniejsze chmury i błyskawice zaczęły bić poza tą trumną. I wszystkich ogarnął nastrój zgrozy i obawy, co będzie z Polską.

    Ranek dnia pogrzebu na Wawelu. Koło dworca krakowskiego, na małym, niechlujnym placyku przed niepozornym dworcem krakowskim, rozwijał się pochód. Szli przedstawiciele wszystkich krajów, byli obecni specjalni wysłannicy Jego Brytyjskiej Mości w czerwonych mundurach, był francuski premier Laval, był wyorderowany Goering, mnóstwo mundurów, orderów i gali, potem szło duchowieństwo w liturgicznych szatach, za długim szeregiem prawie wszystkich arcybiskupów i biskupów Polski szli także biskupi obrządku unickiego. Obok pastorałów - posochy unickie, obok łacińskich szat liturgicznych - szaty bizantyjskie. Potem były i sukmany krajowskie, lubelskie, stroje góralskie, kontusze szlacheckie. Ostatni raz widzieliśmy wielką Polskę w jej sienkiewiczowskiej glorii. Dzwon Zygmunta dzwonił".

Daję cytat nie tylko dla jego wspaniałej polszczyzny, przez którą Cat - fanatyczny wielbiciel Piłsudskiego - wzniósł opis pogrzebu na szczyty prozy, nie tylko dlatego, że autor opisu był jedynym publicystą, który w trzydzieści lat potem pochlebnie w druku skwitował moją działalność dziennikarską, ale przede wszystkim, aby przypomnieć, że i tak też można było patrzeć na twórcę Legionów i niepodległości polskiej.

Historia Cata Mackiewicza jeszcze w 48 lat po napisaniu nie była oficjalnie wydana w kraju!

Umiarkowanie poglądów ojca nie ustrzegło go od nocnej rewizji przeprowadzonej w domu. Jej powodem byli aplikanci czy też jeden aplikant jego kancelarii, dość znany już działacz skrajnego skrzydła endecji - Adam Macieliński. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu wydano nakaz jego aresztowania, a ponieważ nie nocował w domu, poszukiwano go u nas. Z incydentu zachowało mi się wspomnienie błysków latarek, granatowych mundurów policjantów w czapkach z paskiem pod brodą i-wyciągnięcia ze sterty naszych zabawek wiatrówki, którą kiedyś bawił się mój brat, przebywający już wówczas w internacie w Chyrowie. Nakaz tej rewizji ojciec oprawił potem w ramki i powiesił sobie nad łóżkiem. Nie dała ona wyników poza skonfiskowanie starego pistoletu "Steyer", z którego nie można było strzelać, leżał bowiem w biurku nieoliwiony od kilkunastu lat. Był pamiątką z czasów "Straży Obywatelskiej". Magister Macieliński znalazł się po wojnie w USA jako działacz polityczny. Zmarł stosunkowo młodo w Waszyngtonie.

Incydenty zdarzały się i w drugą stronę. Któreś ze skrajnych pisemek endeckich wydrukowało nekrolog;
"Dr Wojciech Dziedzic umarł dla polskości"

Stało się to w związku z procesem, w którym ojciec reprezentował interesy klienta - Żyda. Ojciec zagroził sądem i przeproszono go za wybryk. W związku z poszukiwaniem ukrywającego się Macielińskiego znów dygresja, raczej zabawna. Aplikanci w kancelariach adwokackich mają do siebie to, że przychodzą i odchodzą. Jednym z nich był Witold Borysiewicz, również zajmujący się w latach trzydziestych polityką. Wiele, wiele lat potem, we wrześniu 1972 r. uczestniczyłem w Detroit jako sprawozdawca z ramienia PAP w kongresie największej organizacji polonijnej - Kongresu Polonii Amerykańskiej. Na trybunie pojawił się starszy pan, o znajomej mi skądś twarzy. Jego angielszczyzna, w której referował jakieś prawo statutowe, była potworna i brzmiała wyraźnie lwowskim akcentem. Był to Borysiewicz. Jak się potem dowiedziałem, należał kiedyś do najbardziej niezłomnego skrzydła emigranckich "betonów", gotowych rzucać klątwy na każdego, kto zdecyduje się bodaj na odwiedziny starego kraju. Były to już wówczas poglądy przebrzmiałe nawet jak na Kongres, organizację bądź co bądź, konserwatywną! nastawioną antykomunistycznie, toteż starego lwa odsunięto od stanowisk decydujących, pozostawiając jednakże jako szacowny relikt przeszłości.

W przerwie obrad podszedłem do niego: Pewnie Pan mnie nie pamięta, więc powiem tylko: Lwów, Długosza 11 A.
- Starszy, czy młodszy Dziedzic?
- Młodszy.
Z okrzykiem "Kikuś" biedny pan Borysewicz rzucił się do całowania mnie z dubeltówki. Błysnęły flesze i nazajutrz w polonijnej prasie ukazały się zdjęcia z podpisem: "W. Borysiewicz obejmuje przedstawiciela prasy reżymowej".

Z całą odpowiedzialnością odrzucić muszę generalizujące zarzuty, tak często potem powtarzane w stosunku do narodowej demokracji, stawiając między nią a antysemityzmem znak równania. W domu mego dzieciństwa problem ten nie istniał. Najbliżsi przyjaciele moich rodziców byli Żydami, rodzice w razie potrzeby, brali udział w ceremoniach religijnych żydowskich w czasie pogrzebów czy ślubów, z potępieniem spotykały się ekscesy pałkarzy czy żyletkarzy na wyższych uczelniach. Utkwiła mi w pamięci rozmowa ojca z oficerem frontowej jednostki niemieckiej na wsi pod Buczaczem po ataku hitlerowskim na ZSRR, w której swą nienaganną niemczyzną powiedział:
- Nie możemy pogodzić się ze sposobem traktowania w Niemczech ludności żydowskiej.

Do sprawy tej przyjdzie mi powracać w dalszej części wspomnień.

A sprawy religii?

Wychowywany byłem po katolicku. Nad moim łóżkiem wisiał obrazek Anioła Stróża, nad łóżkiem ojca reprodukcja pięknej Madonny Sykstyńskiej z Galerii Drezdeńskiej, była w domu figurka Matki Boskiej, pod którą płonęła wieczna lampka oliwna (uwielbiałem zmieniać knoty) i gdzie w maju moja babka, kiedy mieszkała u nas i pracownice domowe organizowały co dzień majowe nabożeństwa ze zbiorowym śpiewem "Chwalcie łąki umajone" i recytacją litanii. Utkwiły mi w pamięci jej frazy: "matko przedziwna", "różo duchowna", "panno można", "wieżo z kości słoniowej". Wydawały się niezrozumiałe, ale traktowałem je jak coś naturalnego w tym obrzędzie. Przygotowany przez szkolnego katechetę przystąpiłem w białym ubranku do pierwszej komunii i ożywiony duchem apostolskim zabiegałem przez pewien czas, by doprowadzić do przyjęcia sakramentu, mając po obu swych stronach oboje rodziców. Gra na zwłokę i uniki z ich strony dały mi po pewnym czasie do myślenia i doprowadziły do odkrycia, iż choć uczestniczą w niedzielnych nabożeństwach, nie są ludźmi praktykującymi. Chodziliśmy zazwyczaj na "dwunastówkę", czyli mszę rozpoczynającą się w samo południe, do pobliskiego kościoła świętego Mikołaja. Godzinę wyruszania na mszę znał stale ten sam żebrak, oczekujący na rogu naszego mało uczęszczanego zaułka. Tradycyjnie otrzymywał złotówkę. Ulica Długosza dość stromo opadała w tym miejscu ku ulicy św. Mikołaja. Na jej rogu przystawaliśmy pod tablicą z klepsydrami, a ojciec żartobliwie zapytywał:
- A mnie tam nie ma?

Do moich przywilejów należało kupowanie ojcu papierosów w budce. Musiałem sprawdzać, czy są miękkie. Zazwyczaj ojciec palił "Egipskie", łamał każdego na połowę i wkładając papieros szklanej "lufki". Potem zmienił gust i palił "Silesie".

Kościół w godzinach sumy o dwunastej był raczej zapchany. Były w nim organy o pięknym brzmieniu, na których grano Bacha i Haydna, czasem śpiewali dobrzy soliści. Kazanie wygłaszane było z kazalnicy w kształcie Łodzi Piotrowej. Wyznam, że na ogół nudziło mnie to. Rychło nauczyłem się że słowa Ite missa est oznaczały zapowiedź końca ceremonii i przyjmowałem to z ulgą. W domu nie odmawiano modlitwy przed jedzeniem, pielęgnowano inne zwyczaje. W dniu św. Mikołaja były podarki, w tym łakocie, oraz obowiązkowa złocona rózeczka. Na Trzech Króli na drzwiach, pisano kredą " K + M + B". W sumie stosunek do religii był zapewne typowy dla inteligenckiego domu tamtych lat: tradycyjny, ale bez przesady, pozytywny, ale tolerancyjny. W domu respektowano zasadę postu w dni przypisane. W piątki, wigilię i inne nie podawano dań mięsnych. W czasie wojny, pod wpływem przeżyć zapewne, matka stała się osobą praktykującą. Szukała pociechy w owych trudnych i strasznych czasach.

Niewiele lub nic ich jeszcze w opisywanych latach nie zapowiadało. Patrząc na me wczesne dzieciństwo i pierwsze lata szkolne, mogę bez żadnej wątpliwości stwierdzić, że były one szczęśliwe i piękne. Byłem dzieckiem wątłym, i bardzo drobnym. Przechodziłem, i to ciężko, wszelkie możliwe choroby dziecięce: szkarlatynę, odrę, różyczkę, świnkę, nieustanne katary i anginy. Drżano o mnie, przyzwyczajano, że jestem słaby, zasługuję na specjalne traktowanie, że nie wolno mi się męczyć, za dużo chodzić, zbyt długo przebywać na słońcu etc. Byłem niejadkiem, szpikowanym lekarstwami. Nieustannie wtykano mi do ust kapsułki jakiejś "Fityny" i rozliczne leki. Pod specjalnie kupioną, kosztowną lampą kwarcową kładziono mnie w obowiązkowych okularach ochronnych z czarnymi szkłami, dla wchłonięcia ożywczego, jak wówczas wierzono, promieniowania. Nakręcany zegar mierzył liczbę minut tych seansów.

Lekarką domową była początkowo doktor Majzelsowa, którą już ledwo pamiętam, odeszła bowiem do krainy cieni powalona rakiem, gdy byłem jeszcze bardzo mały. Mówiło się, że padła ofiarą promieni Roentgena, z aparatu, który obsługiwała w swym gabinecie, gdzieś koło Rynku czy Katedry. Potem zostałem pacjentem pediatry z pobliskiej ulicy Romanowicza - doktora Chwalibogowskiego. W swym białym kitlu opukiwał mnie zawsze starannie i orzeczenia swe i porady wygłaszał z namaszczeniem, wznosząc twarz ku górze. Przymykał przy tym oczy i splatał dłonie na piersi, niczym kapłan wielkiego wtajemniczenia. Wybiegam nieco naprzód w czasie, a właśnie ten lekarz dosłuchał się w mej piersi i dopatrzył w bladych kliszach rentgenowskich jakichś zmian. Mowa była o "gruczołach wnękowych". Doprowadzono do konsylium z udziałem popularnego pediatry - profesora Franciszka Groera.

Profesor Groer jakimś cudem umknął śmierci w czasie masakry profesorów lwowskich w 1941 r. - mówiono, że gestapowcom powiedział że jest kurlandzkim baronem. Po wojnie, do 1960 r., był dyrektorem Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie. Wylansował on tezę o związku owych gruczołów wnękowych ze stałą infekcją, płynącą z całkowicie zropiałych migdałów. Przesądziło to o ich losie. Usuwanie migdałów było również jedną z mód lekarskich owych lat. Kto dziś stosuje ten zabieg? Kto mówi o gruczołach wnękowych? Ale oto znalazłem się w separatce Kliniki im. Czerwonego Krzyża na Łyczakowie. Kupiono mnie obietnicą, że po zabiegu, potoczna jego nazwa brzmiała "wyłuszczenie migdałów", będę przez trzy dni jadł wyłącznie lody. Wzbraniano mi ich zazwyczaj w obawie przeziębienia i nawrotu zapalenia gardła. Operował - wszystko musiało być na najwyższy połysk - docent Dobrzański, wschodząca gwiazda chirurgii lwowskiej. Żył potem już tylko kilka lat, w 44 roku życia zamordowali go Niemcy. Zasiadłem na fotelu jakoś bez lęku. Przed oczyma zamajaczyła szpica zastrzyku znieczulającego, a potem, gdy gardło zesztywniało, przyrząd składający się z drucianej pętli i uchwytu. Na utratę obu bocznych migdałów nie reagowałem, odbyto się to bowiem niemal bezboleśnie.
- Pogłaszczemy jeszcze teraz ten trzeci - powiedział uspokajająco chirurg.
I stało się! Uczułem potworny ból, a w oczach zamigotały świeczki. Migdałek gardłowy, w przeciwieństwie do podniebiennych usuwano bez znieczulenia. Długo czułem się strasznie skrzywdzony i rozżalony, że nie uprzedzono mnie, co mnie czeka, aż przyszła świadomość, że jednak tak było lepiej. Lodów objadłem się za wszystkie czasy. Na prośbę przynoszono mi w termosie cytrynowe i morelowe z Galaterii Venezziana, znanej lodziarni włoskiej przy ulicy Chorążczyzny. Wątłość, słabość i wbijanie w głowę, że mój stan wymaga specjalnych udogodnień i przywilejów, uczyniły ze mnie odmieńca. Bytem chłopcem me umiejącym i nie lubiącym się bić, schodzącym innym z drogi, nie interesującym się ołowianymi żołnierzami. W czasach częstych rekonwalescencji i godzin leżakowania na tarasie polubiłem zgoła niemęskie zajęcie wyszywania włóczką na kanwie, układania wzorków z kolorowych szklanych kuleczek i podobne temu zabawy. Grywałem namiętnie w loteryjki, z których najukochańszą była geograficzna z rysunkami charakterystycznych budowli miast europejskich, wieży Eiffla, Tower Bridge, Bramy Brandenburskiej, murów Kremla, ruin Forum Romanum, cebulastych zwieńczeń wież kościołów Monachium, czy mostu na jeziorze w Lucernie, które po latach miałem okazję zobaczyć w naturze. Najwyraźniej zamiłowanie do poznawania świata miałem zakodowane w moim DNA.

Szybko odkryłem w sobie żyłkę kolekcjonera, najpierw tzw. odbijanek - lwowska nazwa kalkomanii nie była mi wówczas znana - potem zainteresowałem się znaczkami. Owe odbijanki, a także koperty ze znaczkami, kupowałem w maleńkim sklepiku przy placu Akademickim (gdzie wtedy stał, a może raczej siedział Aleksander Fredro - pomnik ten po wojnie przeniesiono na rynek wrocławski), w piętrowej kamienicy między ulicami Romanowicza i św. Mikołaja. Schodziło się do sklepiku w dół po schodkach, a niewielkie okienko - wystawa dawało niewiele światła. Prowadziła go pani o wypukłych oczach, nosząca grube okulary w rogowej oprawie i szerokich, opadających ku dołowi ustach, co czyniło ją podobną do żaby. Kupowałem też tam, już jako uczeń, przybory szkolne. Będąc w drugiej klasie doprowadziłem ją do śmiechu przy kupnie zeszytu. Na pytanie, jaki zeszyt jest mi potrzebny, odparłem: "zawsze do drugiej klasy".

Bardzo szybko przez znaczki pocztowe wyuczyłem się znajomości świata. Rzadsze okazy -jeźdźca na wielbłądzie, piramidy, dżoki - zrodziły marzenia o zobaczeniu tych cudów w przyszłości. Z dziecięco-znaczkowych pragnień zdołałem ziścić pobyty w Egipcie, Sudanie, Chinach, Lichtensteinie i Ameryce, nie dotarłem natomiast do Liberii, Australii i Nowej Zelandii (klasyfikowanych w mych "zbiorach" do kolonii angielskich) oraz Persji. Znaczki były rzeczywistą pasją mego dzieciństwa. Pociągała mnie mnogość kolorów, krajów, nominałów. Na pierwszy rzut oka nieomylnie odróżniałem, francuską Mariannę, głowy Wilhelma Tella na markach szwajcarskich, belgijskie i skandynawskie lewki oraz główki królów i królowych z krajów będących monarchiami. Nie interesowały mnie znaczki czyste, nie stemplowane, za naturalne uważałem kolekcjonowanie znaczków zużytych. Ideałem pozostała wymiana podwójnych, na zasadzie "jeden za jeden". Moich chłopięcych zbiorów nie mogę zapomnieć. Przetrwały jakimś cudem wojenne tułaczki i zostały za marny pieniądz sprzedane w styczniu 1945 r., kiedy zdałem maturę i zgłosiłem się do wojska. Nie chciałem iść do niego bez grosza przy duszy. Potem zacząłem od nowa. Ku zgrozie fachowców - filatelistów układam znaczki kolorami.

Wspominałem, że w domu rodzinnym nie było samochodu, środkiem. komunikacji były dorożki, taksówki i tramwaje. Nieprzypadkowa kolejność. "Fiakier" służył najczęściej. Szło się do postoju na placu Akademickim, na rogu Frydrychów stały dorożki. Konie miały łby zanurzone w workach z obrokiem. Pamiętam nawet, jaki numer miała "nasza" buda - 40. Nigdy nie zapomnę specyficznego zapachu tych pojazdów. Kiedy był on na postoju, miał pierwszeństwo, choćby stał na końcu. Drynda była jednokonna i nie na gumowych kołach. W razie potrzeby była wzywana do domu przez kogoś ze służby. Fiakier miał oczywiście latarnie, takie, jakie stały się modne jako dekoracja mieszkań w latach siedemdziesiątych. Po zapadnięciu mroku płonęły w nich świeczki. W razie deszczu dorożkarz podnosił budę i zakładał skórzane okrycie na nogi i kolana. Marzeniem była oczywiście jazda na koźle, lecz przypadało to zazwyczaj memu bratu jako starszemu, a zatem mniej narażonemu na wypadnięcie. Koń kląskał kopytami po kamiennym bruku. Odróżniałem po tym, kiedy pojazd wtaczał się na rzadkie jeszcze nawierzchnie asfaltowe lub ulice wyłożone drewnianą kostką. W drodze nieuchronnych porównań dziwiła mnie zdolność koni unoszenia w górę ogona i wyrzucania z siebie w biegu zielonych gałek. Zimą nawet głównymi ulicami Lwowa kursowały sanki. Dźwięk dzwoneczków na uprzężach kojarzy mi się nie z Zakopanem, lecz z mym miastem rodzinnym.

Nie potrafię powiedzieć na pewno, ale zdaje się, że na tym samym postoju dorożki konne zatrzymywały się razem z taksówkami. Były to automobile starożytne, często zapalane przez kierowcę korbą, z kanciastymi budami i maleńkim owalnym okienkiem z tyłu. Taksówki służyły nam dojazd odleglejszych. Rzecz ciekawa, ale nie pamiętam we Lwowie autobusów miejskich. Najwyraźniej sieć tramwajów była wystarczająca i z autobusów nie korzystaliśmy. W którymś momencie osiągnąłem wiek, kiedy jeżdżenie tramwajami stało się moją manią. Dzięki niej poznawałem miasto. Najbardziej luksusowe, aerodynamiczne wagony kursowały na linii "l", z Dworca Głównego, przez całe miasto, na Łyczaków. Na innych liniach jeździły wagony stare. Motorniczy jechał w nich na platformie nie osłoniętej, przekładając na końcowym przystanku kratę zamykającą wejście z jego lewej strony. Ze swą korbą przechodził przez cały wagon, wzdłuż którego znajdowały się ławki do siedzenia i uderzając nogą w pedał dzwonka ruszał w odwrotnym kierunku. W każdym wagonie działał umundurowany konduktor ze skórzaną torbą; z reguły byli to mężczyźni. Można było nabywać bilety przesiadkowe. Kiedy patrzę dziś na plan Lwowa zauważam, że poruszałem się po ograniczonej części miasta - "South - East Endzie". Duże dzielnice - Kleparów, Zamarstynów, Zniesienie - pozostały mi nieznane, choć zaliczyłem przejazdy tramwajami ulicami Żółkiewską, Zamarstynowską czy Janowską. Nie zapuszczałem się, sam ani w towarzystwie, w kompleks ulic za Teatrem Wielkim, zamieszkały przez ludność żydowską. Gwar i ruch na Słonecznej i Pełtewnej raczej mnie zniechęcały.

Oczywiście, obowiązkowo prowadzono mnie pod Kopiec Unii Lubelskiej, na Wysoki Zamek i Lwią Górę, uczono rozpoznawać wieże: kwadratową, zwieńczoną Ratusza, zdobną w hełm - Katedry, przysadziste kopuły Dominikanów i św. Jura. Uczono mnie symboli fontann na Rynku, pokazywano dumne kamienne lwy ratuszowe, kamienicę "czarną", Sobieskich, kaplicę Boimów, teatr Skarbkowski, budynek Ossolineum. Stary Uniwersytet prawie przylegał do naszego domu. Miejscem stałych przechadzek była ulica Akademicka z aleją młodych, wtedy strzyżonych topoli, wśród których stał pomnik Kornela Ujejskiego. Nie rozumiałem, oczywiście, tła i znaczenia słów jego pieśni "Z dymem krwi bratniej".

Lwów lat trzydziestych był miastem relatywnie małym w porównaniu do dzisiejszych aglomeracji. Mnie wydawał się miastem ogromnym. Chodziło się na Żelazną Wodę na basen (we Lwowie mówiło się kąpielisko) "Zielone Oko" i na Pohulankę na sanki. Tam właśnie wydarzyła mi się raz rzecz przerażająca. Zjeżdżając na saneczkach, podrzucony zostałem na którymś z hopków i z dużą siłą opadłem na ziemię. Zabrakło mi tchu i przez dłuższą chwilę nie mogłem nabrać powietrza. Potem nagle to minęło, ale przeżyłem chwile niebywałego przerażenia, świadomości, że ginę. Podobny lęk nie powtórzył się już nigdy potem. Nawet przy zawale serca.

Ukochanym jednakże miejscem zabaw i spacerów był Park Kilińskiego (Stryjski). Poznałem w nim każdą alejkę i podpisuję się bez wahania pod twierdzeniem, że jest to jeden z najpiękniejszych parków Europy. Daleko do niego Ogrodowi Saskiemu, paryskiemu Ogrodowi Luksemburskiemu, madryckiemu el Buen Retiro, nie mówiąc o imponujących skądinąd rozmiarami parkach londyńskich. Ale może to taki lokalny patriotyzm?

Z Parku Stryjskiego wejść można było na tzw. tereny powystawowe, na których odbywały się rokrocznie Targi Wschodnie. Zazwyczaj dojeżdżało się na nie od ulicy Racławickiej, w pobliżu bowiem głównego wejścia na Targi stal okrąglak Panoramy Racławickiej. Byłem w niej dziesiątki razy; oglądanie wielkiego malowidła należało do rytuału. Wejście zawsze robiło wielkie wrażenie. Przewodnicy wiodący zwiedzających po kolistej platformie wskazywali na poszczególne fazy bitwy racławickiej i miejsca, gdzie malowane fragmenty przedmiotów, np. połamanych wozów, przechodziły w rzeczywiste. Taki realizm wzbudzał na ogół powszechny podziw i uznanie.

Targi Wschodnie były czymś, co niezbyt mnie interesowało. Maszyny, wykresy, salon artystyczny. Wstyd przyznać - bardziej interesowały mnie parówki z musztardą na tekturowej tacce, które fundowano wśród wyrzekań:
- Znów nie będzie jadł obiadu!

Rokroczną prawie atrakcją była wyprawa do cyrku Braci Staniewskich. Nie potrafię określić, gdzie rozbijał swój namiot. Kupowano zazwyczaj lożę bezpośrednio przy arenie, co narażało siedzących w niej na obsypywanie piaskiem lub trocinami, wyrzucanymi spod kopyt galopujących koni. Artystom - dzieciom rzucało się tabliczki czekolady. Lubiłem tresurę koni, małych zwierząt, np. piesków - pudelków i ptaków, przepadałem za pokazami iluzjonistów i żonglerów, natomiast z lęku przed nieudana ewolucją zamykałem oczy przy wyczynach akrobatów.

Któregoś roku głośno reklamowaną atrakcją cyrku był fakir Blakaman - brunatnoskóry, muskularny mężczyzna z czapą czarnych włosów na głowie, fryzurą, którą po dziesięcioleciach nazwano "afro". Blakaman łykał płomienie, przekłuwano mu policzki długimi igłami, zakuwano w łańcuchy, od których uwalniał się jednym wstrząśnięciem ciała, kładł się na desce jeżącej się ostrymi kolcami, a bosymi stopy tarł po ostrzach szabel ostrych tak, że przecinały włos i stąpał po rozżarzonych węglach Na tymże przedstawieniu wydarzył się wypadek porażenia prądem odzianego w kombinezon elektryka, który rozstawiał instalację. Krzyczał strasznie, miotany drgawkami, potem zamilkł. Po chwili zamieszania dyrektor cyrku ogłosił, że rzecz się skończyła szczęśliwie i zapowiedział następny numer. Nie wierzono temu w naszej loży, twierdząc, że poniósł śmierć, a dyrektor mówi nieprawdę, bo tak się robi. Nie znalem jeszcze zasady: the show must go on! Na pokazy czy zawody lotnicze, jeździło się na Skniłów. Lotnisko było, oczywiście, trawiaste, samolociki wznosiły się z buczeniem w powietrze, wykonując ewolucje. Podwójną beczkę zapamiętałem jako większy wyczyn. Lotnicy w pilotkach i wielkich okularach wyglądali jak ludzie nie z tego świata. Z zadartymi głowami tłum podziwiał pokazy, nagradzając każdą figurę oklaskami, których pilot oczywiście nie mógł słyszeć. Klaskano też przy lądowaniu skoczków spadochronowych, choć zdarzało się, że wiatr zwiewał ich figurki, kołyszące się pod czaszą spadochronów, gdzieś poza teren lotniska. Wyobrażałem sobie spadochroniarstwo jako coś bardzo przyjemnego.

Wydarzeniem bywały głośne uliczne wyścigi samochodowe. Wyścigówki owych czasów w niczym nie przypominały jeszcze dzisiejszych potwornych pojazdów "Formuły l". Miały kształt ostro zakończonych bolidów, robiących zresztą wiele hałasu. Zawody oglądaliśmy z trybun ustawionych przy ulicy Pełczyńskiej, pod zadrzewionym stokiem Cytadeli. Były to miejsca dobre, na prostej, pozwalające z dala dostrzec nadjeżdżające od strony ulicy Wuleckiej wozy, które krążyły po pętli. Wiraże zabezpieczone były workami z piasku. Ze stawnych zapamiętałem nazwisko Włocha Caraccioli - automobilisty wówczas słynnego w Europie. Kiedy nadjeżdżał w swym białym czy srebrzystym pojeździe, tłum wołał: - Caracciola, Caracciola!

Nota bene nigdy nie doszedłem, dlaczego Wulka i ulica Wulecka we Lwowie pisane były przez "u" zwykłe!

Pójście do restauracji lub cukierni uważałem zawsze za atrakcję. Raz czy dwa, nie pamiętam z jakiej okazji, był obiad w hotelu "Georga". Byłem nim zafascynowany. Tłumy ludzi, jedzenie wśród cichego szmeru wielkiej gali, cmok korków wyjmowanych ze smukłych butelek, wina, stroje i milcząca uprzejmość kelnerów, celebrowanie wyboru, odmienny smak potraw, ich nieznane nazwy, wózek na kółkach z ciastkami do wyboru. Wytrzeszczałem oczy, kiedy na którymś ze stolików podano potrawę buchającą płomieniami. "Żorż" miał opinię restauracji wysokiej klasy. Innych nie poznałem. W określonych sytuacjach awaryjnych, jak remonty czy malowanie, prowadzono nas do jadłodajni "Pomorzanka" przy ulicy Akademickiej.

Bywaliśmy często prowadzeni do cukierni. U Zaleskiego, też przy Akademickiej, były znakomite ciastka. Czasem brało się je do domu, czasem zasiadało przy marmurowym stoliku. Zjadałem najchętniej "kartofelek", z którego wyrastały migdałowe kiełki lub "murzynek", ciastko polanę czekoladowym lukrem z bitą śmietaną. Nigdy - i to zostało mi do dziś - nie przepadałem za ciastkami z owocami wewnątrz.

Rzadziej odwiedzaliśmy Welca. Kawiarnie znałem raczej z widzenia. Ludzi siedzących w "Szkockiej" czy "Romie", bliskich domu, widywało się raczej przez szyby. Kawiarnia "Szkocka" przeszła do historii, ponieważ spotykali się tam matematycy. Był wtedy urodzaj na geniuszy matematycznych we Lwowie i przy marmurowych stolikach kawiarni przy ulicy Akademickiej zrodziła się słynna "Księga szkocka".

Matka zabierała mnie czasem do innych kawiarni, z których utkwiła mi w pamięci "Femina" przy ulicy Legionów, nowo otwarta i modna, z wygodnymi, szerokimi, wyściełanymi fotelami zamiast zwykłych krzesełek czy fotelików. Grał tam ktoś na fortepianie, a może była to orkiestra?

W czasie spacerów z ojcem zdarzało się zachodzić do pokoi śniadaniowych, gdzie zamawiał on ulubioną maczankę. "Nie - Galicjanom" wyjaśnić się godzi, że był to obficie posypany kminkiem plaster polędwicy wieprzowej włożony w przekrojoną bulkę "wodną", rozmoczoną sosem z wonnymi przyprawami. Istniała w tym zakresie konkurencja między lokalem Teliczkowej na rogu Chorążczyzny a Musiałowiczem na Akademickiej. Oba były ponadto, a może głównie, sklepami delikatesowymi. Niestety, oglądając półki dzisiejszych "Delikatesów" dochodzę do wniosku^, że używanie tej nazwy jest obelgą i wyzwaniem. Nie chcę uprawiać propagandy, pomijam więc opis sklepu Teliczkowej. Ją samą pamiętam jako osobę potężnej tuszy, zawsze za kontuarem kasy. Po murze domu, w którym prosperował jej interes wspinał się kiedyś "człowiek mucha , o którym wkrótce doniosły gazety, że spadł i zabił się.

Sklepy i sklepiki śródmieścia miały wystawy w formie oszklonych szaf, Wysuniętych w kierunku ulicy. Napis "towar z wystawy sprzedaje się po zmianie dekoracji" nie przyszedłby kupcowi do głowy w najkoszmarniejszym śnie. Na noc zasuwano wystawy żaluzjami z falistej blachy. Charakterystyczny grzechot przy ich rozwijaniu z rolki oznaczał godzinę kończenia handlu.

Emaliowane reklamy gilz "Morwitan", past do butów "Dobrolin" proszków od bólu głowy "Kogutek", środków piorących "Radion" ("Radion sam pierze") widniały wszędzie. Reklamy żarówek "Osram" odczytywałem rumieniąc siew poczuciu dopuszczania się czegoś zakazanego. Zapamiętałem dowcip o królu Afganistanu Amanuillahu, który widząc wszędzie wymienioną nazwę uznał, że to wyraz szacunku dla niego i powitał prezydenta Mościckiego okrzykiem:
- Osram, osram!
Żarówki "osramówki" były zresztą znakomitej jakości. Intrygował mnie reklamowy napis "Olla Gum?", ale nigdy, mimo nalegań, nic uzyskałem wyjaśnienia, o jaki produkt chodzi. Wmawiano mi, że to gumka do wycierania, "raderka", ale zwodzono z kupieniem. Na starych, tradycyjnych sklepach, dostrzec można było postać kobiety z włosami sięgającymi stóp - słynnej Anny Csillag, ale płynu na włosy, mającego powodować taki ich wzrost, nie było w sprzedaży. Włosy Anny Csillag wywoływały u mnie uczucie odrazy.

A propos sklepów - anegdota z końca lat osiemdziesiątych. Opowiedział mi ją Lwowiak z serca i akcentu, niegdyś kolega reporter, potem zaś znany autor lubianych seriali telewizyjnych i radiowego tasiemca "Matysiakowie", Jerzy Janicki. Lokal słynnego, eleganckiego magazynu Berty Stark przetrwał dziesięciolecia w tym samym miejscu. "Uspołecznienie" w służbie mas pracujących jakże zmieniło charakter sklepu. Przed wojną - wspominał Janicki - klienta sklepu otaczał rój skupionych, ugrzecznionych subiektów, służących pomocą w zakupach. Teraz, półki raczej puste, a kiedy personel rozpozna we wchodzącym Polaka pada pytanie:
- Szto chotitie prodat? Pokupajem wsio!

Przymknąwszy oczy mam przed sobą obraz tłumu ulicznego tego okresu. Panów w "habigach", czyli melonikach, sztywnych, czarnych kapeluszach zwanych w Warszawie dęciakami, paltach lub garniturach i jasnych, prawie białych getrach na nogach. Szanujący się mężczyźni nosili wówczas masowo laski lub co najmniej parasole. Jakże radykalnie zmieniły się obyczaje i moda! Laski i getry znikły bezpowrotnie. Czy czeka to także garnitury? Eleganci w ostatnich latach poprzedzających wojnę zastąpili długie spodnie (z obowiązującym wówczas manszetem) pumpami, spodniami podpinanymi pod kolanami. Stały się one też strojem młodzieży. Pamiętam, z jaką dumą zakładałem moje pierwsze pumpy' zastępujące znienawidzone ubranko "marynarskie". Młodym też uchodziło noszenie swetrów, na które nikt nie mówił inaczej niż pulowery. Kołnierz koszuli wykładało się na marynarkę. Z tego okresu przypomina mi się również ożywiona kampania uliczna do wyborów sejmowych i chodniki śródmieścia usłane kartkami z numerami list. Nie wiem. czy zapamiętałem wybory 1930 czy 1932 r. - lista rządowa była "l", endeków "4".

Utkwiła mi też w pamięci, musiało to być kilka lat potem, powszechność manii gry w jo-jo. Zabawka ta, pochodzenia azjatyckiego, składała się z kółka i sznurka. Przy umiejętnym poruszaniu dłonią kółko wędrowało po sznurku, zbliżając się, bądź oddalając od dłoni. Amok jo-jo był absolutnie powszechny i przechodził rozmiarami późniejsze manię hula-hop (w latach sześćdziesiątych) czy kostki Rubika. Bawili się nim wszyscy - studenci i babcie, wytworni panowie i andrusy w kaszkietach i szalikach okręconych wokół szyi. Powstawały całe szkoły metod puszczania jo-jo także w bok, a nawet w górę. Szaleństwo minęło tak szybko, jak przyszło.

Teraz o mojej pierwszej szkole. Uniknąłem, mając zawsze obok siebie opiekunkę, przedszkola i osiągnąwszy urzędowych 7 lat życia zapisany zostałem do pierwszej klasy szkoły powszechnej do Kistryna. Była to prywatna, ciesząca się znakomitą reputacją szkoła i gimnazjum, założone przez znanego pedagoga dr. Mieczysława Kistryna. Nosiła imię Henryka Jordana. Kistryn, był to szczupły pan w okularach, o płomiennie rudych, falujących włosach, nieodmiennie noszący popielaty osobliwy garnitur, którego górę stanowiło coś w rodzaju mundurowej bluzy, dolną zaś wąziutkie pumpki. Nosił do tego ciemnozielone pończochy i sportowe półbuty. Jego szkoła mieściła się przy ulicy św. Mikołaja w dwupiętrowej kamieniczce, prawie przy rogu ulicy Zyblikiewicza. Później, ale już po moim odejściu, szkoła Kistryna przeniosła się gdzie indziej.

Z bijącym sercem wchodziłem do tego przybytku. Dzieciom niepotrzebnie chyba stwarza się zbędne stresy powtarzaniem, że oto idą do szkoły, że zaczyna się nowy etap życia etc. Kiedy weszliśmy do klasy, a był to niewielki pokoik, ujrzałem nieznane mi meble, ławki, tablicę, katedrę. Naszą "panią" była panna Augustynowiczówna, która jak tylko dyrektor Kistryn opuścił pomieszczenie po powitaniu nas pierwszaków, życzliwie i z uśmiechem poleciła:
- Wasze rzeczy, dzieci, połóżcie teraz pod ławkę.
Naraziłem się na śmiech, kładąc tornister z piórnikiem oraz tabliczkę z rysikiem i gąbką przytwierdzonymi do niej sznureczkiem, na podłodze. Pierwszą rzeczą, której się nauczyłem, było to, że szkolna ławka ma półkę pod pulpitem. Idąc do szkoły, pisać nie umiałem. Ktoś ostrzegał przed zbyt wczesnym rozwijaniem takiej umiejętności.

I tak się zaczęło. Jest rzeczą zdumiewającą, że o ile nie potrafię wykrzesać z pamięci ani jednego epizodu na temat, czego i jak uczono mnie w szkole Kistryna, w której bądź co bądź ukończyłem cztery klasy, to do dziś z ostrością wspominam kilka koleżanek i kolegów, a nawet miejsca jakie zajęli owego pierwszego dnia. Koło mnie zasiadła Halinka Żygulska blondyneczka równie delikatna i drobna jak ja. Została profesorem i dyrektorem Instytutu Okulistyki w Krakowie. Halinka mieszkała również przy ulicy Długosza, nieco wyżej. Bywałem tam na jej imieninach zapamiętałem więc jej starszych braci w mundurkach gimnazjalistów w tym Kazia. W wiele lat po wojnie spotkałem go kiedyś w księgarni w Warszawie i przypomniałem się. Kazio po 1981 r. został ministrem kultury, lecz nie zdobył w środowisku respektu i sympatii niezbędnych do skutecznego działania na tym stanowisku. Odszedł w niesławie na jakąś synekurę w UNESCO.

Drugą dziewczynką w klasie była Ewunia Herman, wielka i kruczowłosa. Była ona córką dość wysoko w hierarchii postawionego dyrektora w przemyśle naftowym. Chodziliśmy do jej mieszkania przy ulicy Romanowicza, w nowoczesnej wielopiętrowej kamienicy, o której mówiono, że osiada, ponieważ wzniesiono ją na terenach, którymi niegdyś płynęła rzeka Pełtew. Mieszkał tam też profesor Groer. U Ewuni były już kaloryfery, co mi imponowało. Przerwany w 1935 r. kontakt odnowił się w latach pięćdziesiątych, kiedy spotkałem Ewę przypadkowo w Warszawie. Rodzice jej i ona przeżyli okres hitleryzmu na Węgrzech, gdzie przyjęli nazwisko Czermak. Ojciec był potem osobistością w powojennej polskiej nafcie, nie wiem, czy zajmował się wydobyciem, importem, przetwarzaniem czy dystrybucją paliw, a matka zdobyła nazwisko jako tłumaczka, przyswajając Polsce wiele dzieł literatury węgierskiej. Ewa ukończyła Akademię Sztuk Pięknych i została malarką. Była bardzo przejęta wdrażaniem socjalistycznego realizmu. Potem wyszła za mąż za inżyniera - konstruktora. Jego dziełem był, m.in., wystrój wagonów restauracyjnych, tych, w których zastosowano efektowne podzielenie wagonu nieregularnym owalem. Wagony te kursowały przez wiele lat. Nasz kontakt z tą miłą parą niestety się urwał. Niewiele też mogę powiedzieć o trzeciej koleżance z klasy - Marysi. Pamiętam, że była wielka i źle się uczyła.

Kolegą z klasy od 1932 r. był Staś Głąbiński. Mieszkał na ulicy Dwernickiego. Pamiętam jego ojca, sędziwego już profesora Uniwersytetu Jana Kazimierza, endeka starej generacji, wybitnego działacza politycznego, ministra, a nawet wicepremiera w jednym z rządów przedmajowych.
Po wojnie ze Stasiem zetknąłem się... nad Zmarzłym Stawem w Tatrach, a potem w redakcji PAP. Jest niewiarygodne, ale w 45 lat po pierwszym zetknięciu w szkole Staszek wymieniał mnie na stanowisku korespondenta PAP w Waszyngtonie. Dlatego przyjdzie mi jeszcze o nim napisać.

Teraz, w czasie pisania tych wspomnień, odnalazł mnie inżynier Wojciech Krzyżanowski. Spotkaliśmy się niedawno w kawiarni "Łańcut" na Marszałkowskiej, koło budynku Orbisu. Pamiętałem go z pierwszej powszechnej jako pyzatego osiłka, który oszczędzał mnie, w przeciwieństwie do innego, Sołtysika, który mi dokładał. W czasie okupacji niemieckiej Wojtek siedział w więzieniu na Łąckiego przez półtora roku, aresztowany razem z matką w odwet za ukrywanie się jego ojca, lekarza i działacza podziemia. Był w wojsku, został inżynierem w Bytomiu. Stale rozkochany we Lwowie, już na emeryturze, mówił do mnie "Kik".

W Warszawie spotykałem przelotnie jeszcze Tadeusza Freya, pracował w piśmie "Fundamenty". Nie znam bliżej jego wojennych dziejów, więc nie chcę powtarzać słuchów. Umarł nagle w 1988 r., byłem na pogrzebie. Był jeszcze w tej klasie Stasio Kistryn, bratanek właściciela i dyrektora szkoły, a syn właściciela eleganckiego sklepu z konfekcją z ulicy Halickiej. Nigdy go nie spotkałem, podobnie jak ostatniego już z naszej małej grupki, niejakiego Izia, który gorszył nas, bo puszczał głośne bąki.

Tak maleńki siedmio- czy ośmioosobowy zespół uczniów pozwalał nauczycielce na skuteczniejsze niż dziś w trzydziesto-, czterdziestoosobowych klasach, kształtowanie naszej wiedzy. Bywaliśmy u siebie na wszelakich imieninach i wieczorkach. Szkoła organizowała wspólne imprezy i wycieczki, to do Zimnej Wody, to do Brzuchowic czy Winnik. Na jednej zimowej, po raz pierwszy przypięto mi narty i zaczepiony za sankami przejechałem na nich w jakimś kuligu. Nazywało się to uczenie "skikjoering", mówiono skijring. Było to pewną namiastką życia sportowego, którego w szkole Kistryna przy ulicy św. Mikołaja nie było. Kiedy dzwonek obwieszczał pauzę, wybiegaliśmy wszyscy na niezbyt wielki plac, zwany po lwowsku podwórcem, na który z budynku wchodziło się po kamiennych schodkach. Tam też ćwiczyliśmy na lekcjach gimnastyki. Plac huczał gwarem rozmów, zawodów, bieganiny, sporów i bitek uczniowskich, uśmierzanych natychmiast przez czuwającego zawsze dyżurnego nauczyciela. Z placu zabaw widać było fragment naszego domu - taras z kolumną. Z tego tarasu tęsknie patrzyłem na biegających w czasie przerw w dniach, kiedy skazywano mnie z powodu licznych chorób i rekonwalescencji na leżakowanie lub pozostawanie w domu.

Zorganizowano kiedyś w szkole loterię dobroczynną. Spośród fantów do wygrania powszechną uwagę skupił obraz - pejzaż ofiarowany przez kogoś z rodziców. Stał się on przedmiotem powszechnego pożądania. No l wygrałem ten obraz, stając się bohaterem chwili. Do dziś wspomina ten epizod Stasio Głąbiński, żartuję z niego, że do dziś zazdrość go gryzie. W nastroju uniesienia dotaszczyłem swą zdobycz do domu i cierpiałem, gdy zawieszono go w pokoju kucharki.

Do szkoły i ze szkoły chodziłem sam, nie odprowadzany. Wystarczyło zejść ulicą Długosza i przejść kawałek ulicą św. Mikołaja, nie przekraczając żadnej jezdni. Zresztą, jakiż ruch był tam w owych czasach? Dwa fiakry i jeden wóz na godzinę? Przez pewien czas, nie potrafię już odtworzyć chronologii, chyba przez jeden lub najwyżej dwa lata, chodziłem do Kistryna równolegle z moim. starszym, bratem. Opiekunką jego klasy była panna Sterbówna, mówiąca głosem, jakby dźwięczał srebrny dzwoneczek. Słowo zatem o kolegach brata, do których zabierano mnie na imieniny czy na popołudniowe kakao. Staś Franke, syn adwokata i rudy uczesany na grzywkę Gubrynowicz, zdaje się z rodziny księgarzy, mieszkali blisko siebie i byli parą nierozłącznych przyjaciół. "Party" u nich uważałem za atrakcyjne, bowiem wyświetlano tam z aparatu optycznego filmy - przeźrocza. Myśmy takiej zabawki nie mieli i intrygowało mnie to niczym uczestników pokolacyjnych zebrań w salonie sanatorium radcy dworu Berensena w Czarodziejskiej Górze. Na inauguracyjnym zebraniu Towarzystwa Przyjaciół Lwowa w 1988 r. Gubrynowicz mnie poznał. On i Franke od dziesięcioleci mieszkali w Warszawie, ale drogi nasze się mijały.

Innym przyjacielem był Marek Goldhammer, którego od dzieciństwa cechował wysoki wzrost. Spotkał go brat kiedyś poza Lwowem w latach okupacji. Opowiadał, że na jego widok Marek zbladł i powiedział:
- Nazywam się teraz Golczewski, chyba mnie nie wydasz?
Przeżył wojnę i został inżynierem chemikiem. Kiedyś, we wczesnych latach pięćdziesiątych, pojawił się jego nekrolog. Serce. Zaledwie minął trzydziestkę. Spóźniona ofiara niemieckiego zwyrodnienia. Do Kistryna chodzili też bracia Gluzińscy, synowie profesora uniwersytetu. Jeden był w klasie brata, drugi Tomek, o rok wyżej ode mnie. Rozkochał się w Tatrach i osiadł w Zakopanem. Pisywał piękne, liryczne wiersze. Spotkałem go kiedyś na którymś ze stoków narciarskich - żył z nauczania ceprów sztuki jeżdżenia na nartach. Z orlim nosem, długim włosem, niski, należał do charakterystycznych postaci Zakopanego.

Zanim przejdę do opisu zupełnie nowego okresu mego życia - pobytu w Chyrowie -jeszcze coś o wakacjach. Z jednych, najwcześniejszych, nad polskim morzem, zachowały mi się w pamięci tylko jakieś strzępy. Przejazd przez Warszawę, za oknami wagonu sypialnego migają wśród łoskotu i dudnienia belki żelaznej kratownicy mostu kolejowego. Maleńkie, z sykiem łamiące się falki, rozmywające babki stawiane z mokrego piasku, pękate łodzie rybackie na brzegu. Wieże i wejście do niewielkiego kościoła. Burty stateczku w czasie wycieczki na Hel. Mieszkaliśmy w Orłowie, obok zaczynała rozrastać się nowo narodzona Gdynia. Tak naprawdę świadomie to morze zobaczyłem dopiero po wojnie. Musiałem być bardzo mały, skoro tak mało utrwaliło mi się w pamięci z wyjazdu do Rabki. O dziwo, pozostały strzępy z odbytego wtedy pierwszego spływu przełomem Dunajca: kapela cygańska, grająca przy wsiadaniu na lodzie w Sromowcach Niżnich, dzieci biegnące płaskim brzegiem, by w płytkim miejscu wejść po pas w wodę dla rozpostarcia nad płynącymi uplecionego z łozy "łuku triumfalnego" - dawano im drobne monety - oraz wiry w miejscu legendarnego skoku Janosika przez przewężenie rzeki. Z Zakopanego pozostała migawka: ulewny deszcz i weranda w pensjonacie czy hotelu "Stamara". Nie zobaczyłem nawet Giewontu, wszystko tonęło we mgle.

Dużo więcej wrażeń i wspomnień pozostało z licznych i częstych wyjazdów w góry południowo-wschodniej Polski. A więc Kosów, bo dobry mikroklimat, ciepło. Huculszczyzna była modna dzięki malarstwu Sichulskiego. Kupowano kilimy, wyszywane tkaniny i bluzki, ceramikę. Wilegiutura w wiejskim, czy na wpół wiejskim domu, z przywiezioną ze Lwowa kucharką. Orgia raków wyciąganych spod urwistych brzegów wodnych przez bosych wyrostków i sprzedawanych letnikom. Przerażenie budziły we mnie przygotowania do uczty: baniak z gotującą się wodą i wrzucanie do niej niezdarnie ruszających szczypcami stworzeń. Wynurzały się z śmiertelnej kąpieli jaskrawoczerwone, pyszne w smaku. Kwaśne mleko chłodzone w podziemnej piwniczce, mamałyga polana zrumienionym masłem, miód z plastrów, maliny, ociekające sokiem gruszki, morele. Wycieczki taksówką do Zaleszczyk, Żabiego, a nawet do leżących już za granicą Czerniowiec, były raczej przywilejem dorosłych, zabrano mnie chyba tylko do Żabiego. Upał i... nieprzerwane pasmo awarii. Właściciel pojazdu - był to jakiś antyczny model ze złożoną budą - stawał raz po raz na zapylonej drodze, zdejmował oponę, wyjmował dętkę, szukał w niej dziury i zaklejał ją gumową łatką. Więcej ich było na niej, aniżeli pierwotnej powierzchni dętki. Toteż po dłuższym postoju jazda nie trwała długo i nieszczęśnik wśród drwin pasażerów, a potem ostrych narzekań, zaczynał swą pracę Syzyfa od nowa. Dojechaliśmy do celu dobrze po południu zamiast rano. W Żabiem - pamiętny moment schwytanie przez starszych chłopców żmii Miedzianki. Wsadzona do słoja, prezentowała swój czarny zygzak na grzbiecie i patrzyła zza szkła nieruchomym okiem. Umowa z taksówkarzem została zerwana i odwoził nas już jego konkurent. W drodze powrotnej spałem.

Do osobliwych atrakcji podróży autem należały reakcje mijanych chłopskich koni. Większość płoszyła się, wpadając w panikę na dźwięk zbliżania się pojazdu. Bosy chłop zeskakiwał i chwytał zwierzęta krótko przy pysku. Drogi tam były pyliste i przejazd pozostawał długą smugę kurzu.

Odwiedziliśmy też słynny zakład leczniczy doktora Tarnawskiego. Mimo srogiego reżimu, ewidentnej szarlatanerii, a może dzięki niej, zakład cieszył się sławą z lat przed pierwszą wojną światową. Kiedy tam byliśmy, doktor Tarnawski, niski człowieczek z siwą brodą, w szerokoskrzydłym białym kapeluszu, żwawo poruszający się w płóciennym ubraniu, dobijał osiemdziesiątki. Był zwolennikiem przyrodolecznictwa, twórcą swoistej metody: leczył głodem i pracą. Nie wiem, jakie leczył schorzenia, ale pacjenci musieli o świcie biegać boso po rosie, a potem, przebrani w jakieś luźne giezła, pracować przy zbiorach agrestu, porzeczek czy innych zajęciach w zakładowym ogrodzie. Treścią kuracji była również ostra dieta i żartowano, że co mniej wytrzymali panowie wymykają się wieczorem do pobliskiej knajpy na porządny kotlet wieprzowy z piwkiem. Nauczki, jaką otrzymałem od samego doktora Tarnawskiego, nie zapomnę do końca życia. Byłem jeszcze bardzo mały i w czasie powitania podbiegłem do niego i wyciągnąłem rękę. Doktor trzasnął w nią mocnym klapsem i powiedział:
- Ja jestem starszy i tylko ja mam prawo do ciebie wyciągać rękę!
Spłonąłem cały. Doznałem takiego uczucia wstydu, jakby schwytano mnie na jakimś najbardziej hańbiącym uczynku. Tylko kilka razy jeszcze zdarzyło mi się przeżyć podobne uczucie wstydu. Na szczęście, bo wcale nie jest to przyjemne. W Dziennikach Marii Dąbrowskiej wyczytałem, że w zakładzie doktora Tarnawskiego zmarł nagle jej mąż Stanisław. Pisarka nie zostawiła na kosowskim zakładzie suchej nitki.

Synem doktora Tarnawskiego był profesor anglistyki UJK, z którego żoną matka się przyjaźniła. Profesor Tarnawski konspirował w pierwszych latach powojennych i w Krakowie otrzymał wyrok skazujący. Mieli dwóch synów, starszych od nas. Nie wiem, jak potoczyły się ich losy.

Kupowano w Kosowie "weneckie korale". Tak nazwano duże, szklane, barwne, wzorzyste kulki, z których można było tworzyć naszyjniki. Wśród pań rozeszła się wersja, że jest to stare szkło weneckie, które kupcy przywieźli na Huculszczyznę w minionych stuleciach. Wersja ta zrodziła manię zbieractwa, ta zaś popyt i podbicie ceny. Naszyjniki, bądź pojedyncze kulki, kupowano bądź u miejscowych chłopów, bądź w żydowskich sklepikach Kołomyji i innych miasteczek. Mama zdobyła korale w jasnoniebieskim kolorze. Z wakacji przywoziło się też huculskie kilimy, na które modę stworzyło -jak już wspomniałem - malarstwo Sichulskiego.

Dolina Prutu była innym rejonem, do którego jeździliśmy. Wybranym miejscem była malownicza miejscowość - Kamień Dobosza. Nazwa wywodziła się od skały, na której ustawiono kamienny krzyż, upamiętniający postać legendarnego Dobosza - Janosika tych obszarów. Skała znajdowała się przy torach kolejowych między stacyjką Kamień Dobosza, była to w istocie maleńka budka drewniana z okienkiem nad ławą, stanowiącą poczekalnię, a pięknym wiaduktem przerzuconym nad Prutem i tunelem, zaraz za którym znajdowała się większa miejscowość letniskowa - Jamna. Brzegi Prutu, w tym właśnie miejscu pod wiaduktem, skupiały wypoczywających letników. Rzeka o zimnej, lecz czystej wodzie, płynie tu wśród kamieni, drobnych kaskad i głębinek. Młodzież, uczniowie gimnazjalni i studenci, jedną z nich wykorzystywali do skoków, których obserwowanie i ocena należały do urozmaiceń czasu spędzanego nad rzeką. Zdarzeniem pamiętnym był wypadek, gdy pewna młoda osoba źle obliczywszy dystans skoczyła spod świerka kilka metrów nad lustrem wody tak nieszczęśliwie, że zraniła się o podwodną skalę. Wybiegła okrwawiona, a wszyscy mieli temat do rozmów przez wiele dni.

Również tu wynajmowało się domek i prowadziło własne gospodarstwo. Obecność kuzynki matki, Jaśki, zwabiała do domku z obszerną werandą wiele młodzieży, stale grał gramofon, a przy dźwiękach najmodniejszych przebojów sezonu - tang i fokstrotów - wirowały pary. Na płyty trzeba było uważać, ebonit bowiem, z którego je tłoczono, był kruchy. W uszach mam głosy Chóru Dana, w którym śpiewał już Mieczysław Fogg. Jakiś koci głosik kobiecy powtarzał do znudzenia:
Mała kobietko czy wiesz,
że lusterko kłamie ci też
buzia piękna,
lecz nienaturalna,
to rzecz fatalna,
ach, wierz mi, wierz.

Był to szlagier - wtedy to słowo weszło do polszczyzny - wywodzący się z głośnego filmu austriackiego "Czibi".

Tańce przenosiły się często do Jaremcza, do którego jechało się kilka minut pociągiem, a wracało dorożką. Miasteczko nazywano Jarmulczem, z uwagi na duże skupisko ludności żydowskiej, zarówno wśród letników, jak i tubylców, pozostających wiernymi chasydzkim strojom i obyczajom. W sezonie działał tam dansing z orkiestrą, zabierano mnie czasem na fajfy taneczne, co lubiłem z uwagi na podawane tam "piszingery" w czekoladzie. Jaremcze upamiętnił Melchior Wańkowicz w swej Karafce Lafontaina, wyjaśniając znaczenie okrzyku "Hules", którym żartobliwie pozdrawiano się w owym czasie w całej dolinie Prutu. Potwierdzam spostrzeżenie starego opowiadacza: okrzyk rozbrzmiewał powszechnie. Wedle Wańkowicza wzięło się to stąd, że pewna pani starozakonna zgubiwszy w tłoku dworcowym męża wybiegła na peron, rozpaczliwie wołając zaginionego po nazwisku - Hules, Hules!

Jaremcze i Kamień Dobosza dzielił przystanek Jaremcze-Wodospad - miejsce masowych spacerów i malowniczego widoku. Cała dolina Prutu była piękna. Ze Lwowa jechało się przez Stanisławów. Od Delatyna pociąg zaczynał powoli piąć się w górę, a z jego okien rozpościerały się szybko zmieniające się perspektywy górskiej rzeki i gór. Kiedyś potrafiłem bezbłędnie recytować nazwy wszystkich kolejnych stacji aż do Worochty, a nawet granicznej Woronienki, często bowiem jeździło się na popołudnie do kolejnych miejscowości. W Worochcie góry były już wysokie, był to punkt wypadowy dla wycieczek w Czarnohorę, na Popa Iwana czy ponad dwutysięczną Howerlę. Były to już jednak wyprawy dla dorosłych. Szkoda. Pobyty te obudziły we mnie umiłowanie piękna gór, a także utrzymujący się do dziś lęk przed osami. W czasie któregoś ze spacerów, nieopatrznie operując drewnianą laską w formie ciupagi, którą kupowano wszystkim dzieciom, rozgrzebałem otwór w ziemi. Było to gniazdo os. Poczuły się zagrożone i wyroiły do ataku. Uciekałem, skacząc jak kozica po zboczu krzyczałem i wymachiwałem rękoma. Plonem było, niestety, kilkanaście użądleń. Określenie "naruszyć gniazdo os" jest pełne treści. Do dziś nie usiedzę spokojnie, jak owad o żółtym odwłoku zabłąka się do pokoju. Fascynowały mnie liczne w tym rejonie wielkie, ciemnoniebieskie ślimaki bez domków na grzbiecie. Brałem je do ręki, pozostawiały na niej swój śluz i podziwiałem ich oczy na czułkach. Po jednej z gwałtownych burz natknęliśmy się na nieruchomo leżącego człowieka o szaroziemistej twarzy. Był to robotnik leśny czy drogowy zabity uderzeniem pioruna, o czym świadczyło nadtopione ostrze jego łopaty. Ludzie, którzy się zbiegli, zaczęli obrzucać leżące ciało ziemią z wiarą, że "wyciągnie" ona piorun. Był to pierwszy w życiu trup, którego zobaczyłem z bliska.

Któregoś roku - do Kamienia Dobosza jeździło się przez kilka lat - zapowiadaną atrakcją stał się przejazd lukstorpedy. Torami przejechał błękitno-srebrzysty wagon, nie ciągniony przez lokomotywę, lecz dudniący swym dieslowskim silnikiem. Jechał w niej - mówiono - minister komunikacji Ulrich czy Bobkowski. Jakże pragnąłem wtedy przejechać się takim pojazdem! Nie mogło mi przyjść na myśl, że marzenie spełni się w dziesiątki lat później na trasie Asmara - Massawa nad Morzem Czerwonym w etiopskiej, objętej wojną domową Erytrei.

Naruszę i tak niezbyt przestrzeganą chronologię, wspominając o ostatnim pobycie - był to rok 1937 - w pensjonacie w Jamnej. Zahacza to już na dobre o lata mej nauki w Chyrowie, o których będzie wkrótce mowa. Uznano, że górskie powietrze dobrze mi robi i pojechałem tam z ojcem. Matka z bratem przebywała wtedy w Zakopanem. Byłem już dużym chłopcem, ojca obowiązki wzywały raz po raz do Lwowa i często zostawałem na kilka dni sam, pod opieką mieszkańców sąsiedniego pokoju. Zaprzyjaźniliśmy się i często przesiadywałem w ich pokoju. Nieświadom złożoności węzłów życia wypytywałem parę:
- Jesteście państwo mężem i żoną?
- Nie.
- Bratem i siostrą?
- Nie.
- Krewnymi lub kuzynami?

Wywoływało to uśmiechy rozbawienia, póki mych wątpliwości nie ujawniłem ojcu. który pouczył mnie o cnocie dyskrecji. Wspominam tych miłych ludzi, ponieważ imię i nazwisko sąsiada wydały mi się wspaniałe i godne zazdrości: Bernard Olexintzer-Spiegelglass! Jakże szare i przyziemne wydało mi się nazwisko Dziedzic!

Inną pamiętną sprawą stało się zapłacenie kary za brak biletu na trasie Jamna - Jaremcze. Dramat w tym, że bilet kupiłem. Zapytany przez konduktora, sięgnąłem do kieszeni jednej, drugiej, do portmonetki-biletu nie było! Zrobiłem się czerwony, wykonywałem coraz bardziej nerwowe ruchy, aż konduktor, uznawszy mnie za gapowicza, kazał mi wykupić bilet no podwójnej cenie, pouczywszy surowo, że brzydką rzeczą jest oszukiwać kolej i jego, dodając, że na kłamstwa i wykręty jest on za starym lisem. Myślałem, że zapadnę się ze wstydu pod ziemię. Rozpacz moja była tym większa, że scence przyglądali się zimno współpasażerowie.

Wysiadłem uiściwszy 1,20 zł (bilet normalnie kosztował 60 gr), całkowicie zdruzgotany. Pociąg ruszył i zaczął się oddalać. Machinalnie sięgnąłem po trzymaną w ręce papierową torebkę z orzeszkami ziemnymi. Leżał w niej nieszczęsny bilet. Rozpacz, że nie mogę dowieść swej niewinności przepełniła miarę goryczy.

Wspomnę jeszcze o kilkunastodniowym pobycie w jakimś eleganckim hotelu-pensjonacie pod Synowódzkiem Wyżnym. Było to z kolei w dolinie rzeki Stryj, ale hotel był od niej odległy. Pojechaliśmy tam samochodem któregoś z klientów ojca, chevrolet o kształtach, które wydały mi się superopływowe, smuga bowiem z błotnika zachodziła aż w głąb bocznych drzwi pojazdu. Przez kilka lat sprowadzane po wojnie do Polski dla dygnitarzy chevrolety "demokratki" były kolejnym, ulepszonym wydaniem tego modelu. Atrakcją był też przejazd kolejką wąskotorową do któregoś z tartaków. Miniaturowa kolejka z baniastym kominem ciągnęła lory z balami ściętych drzew i nasz wagonik - zabawkę, w którego okna bity gałęzie mijanych krzewów.

Pobyt był nudny, nie miałem bowiem rówieśników do zabawy. Ojciec też się nudził, schodziliśmy do salonu otwierać radio i słuchać ostatnich wiadomości. Świat pasjonował się akurat losami słynnej amerykańskiej lotniczki Amelii Earhart, która po triumfalnych przelotach transatlantyckich zaginęła właśnie bez wieści nad Pacyfikiem, w czasie próby przelotu do Australii. Po latach wysunięto tezę, że była szpiegiem i sprzątnął ją kontrwywiad japoński. Dwukrotnie spędzaliśmy lato w Chlebowicach. Chlebowiec był to kawałek ziemi, folwark, jak się mówiło, który ojciec zdecydował się kupić niedaleko Lwowa na początku lat trzydziestych. Jak mi się wydaje, dwa czynniki wpłynęły na tę decyzję: chciał sobie zapewnić dające trwały dochód miejsce spędzenia starości, po wtóre była to jedyna możliwość wydarcia części pieniędzy, które był mu winien z tytułu honorariów hrabia Potocki z Łańcuta. Nie wykluczam, że chodziło wręcz o stare zadłużenia wobec wspólników kancelarii ojca. Nie wiem. Ojciec nie lubił o tym mówić i zżymał się na jakąkolwiek wzmiankę, zawsze powtarzając, że drobiazgowość w sprawach finansowych jest zasadniczą cechą uczciwego człowieka. Magnat z Łańcuta, który przyjmował u siebie w swych salonach księstwo Kentu i arystokratów z całej Europy, nie kwapił się z regulowaniem długów i zakup Chlebowic był fragmentem jakiegoś kompromisu. Ziemia ta bowiem należała do latyfundiów Potockich, o czym świadczyły herby i inicjały RP (Roman Potocki) i charakterystyczny herb rodzinny na murach opuszczonej gorzelni.

Zakup nie był szczęśliwą decyzją. Jako zarządcę wziął ojciec swego brata, mego stryja Józefa, który wprawdzie uprawiał rolę w swej rodzinnej Zmienicy, ale nie miał doświadczenia w kierowaniu ok. 200-morgowym gospodarstwem. Stało się ono workiem bez dna, nie posiadało sprzętu, maszyn i budynków. Zakupiono kilkanaście krów i koni, elementarne wyposażenie gospodarcze, kilka maszyn, dokonano podstawowych remontów budynków. Wszystko to pociągnęło znaczne wydatki i ojciec sprzeciwił się jakiejkolwiek idei wakacji poza Chlebowicami.
- Jest na wsi świeże powietrze, nie ma potrzeby jeździć gdzie indziej - zawyrokował, mimo sprzeciwów mamy.

Zakup i sprawa wakacji pogłębiły - co wówczas przed dziećmi ukrywano - rozdźwięki, które wkrótce doprowadziły rodziców do separacji. Chlebowice zresztą przynosiły ojcu i inne zmartwienia, w sprawę wmieszały się bowiem urzędy rolne, przeznaczając mająteczek na parcelację, która miała być przeprowadzona w ramach nie realizowanej praktycznie w dwudziestoleciu międzywojennym reformy rolnej. Ponieważ oznaczałoby to dalsze straty dla ojca, rozpoczęły się nie kończące się odwołania, rozprawy i nieustanne zgryzoty. Problem rozwiązał się samoistnie z wybuchem wojny. Chlebowice nigdy nie zostały rozparcelowane, po wojnie był tam kołchoz.

Ale miało być o wakacjach. W gospodarstwie istniały dwa domy: dawne mieszkanie rządcy, które zajmował stryj oraz parterowy budynek, coś w rodzaju dworku, zagrzybiony i zawilgocony. Brak łazienki, nowa wprawdzie, ale położona poza domem wygódka z serduszkiem wyciętym w drzwiach, oświetlenie lampami naftowymi, czyniły ten "dworek" mało zachęcającym miejscem. Ogród był zapuszczony, sad zdziczały. Nie było nawet bryczki i na stację w Bóbrce wyjeżdżała po rodzinę "dziedziców” chłopska fura, trzęsąca niemożebnie na koleinach wiecznie tonącej w błocie drogi. Matka nie chciała tu ani przyjeżdżać, ani mieszkać.

Wakacje w Chlebowicach musiały być w roku olimpiady berlińskiej - 1936 -urządzaliśmy bowiem własną "olimpiadę". My, to znaczy brat i ja oraz starsi od nas: syn ekonoma Pokorskiego i młodzieniec Gwido Reck, który z nieznanych mi powodów został zaproszony przez kogoś z rodziców na wakacje z nami. W zawodach tych ja, najmłodszy i najsłabszy, zajmowałem we wszystkich konkurencjach z reguły ostatnie, czwarte miejsce. Żeby zapobiec nieuchronnej w tych warunkach frustracji, ustanowiono medal "żelazny" za czwarte miejsce, który przypinano mi do piersi lub nakładano na szyję w czasie ceremonii czczenia zwycięzców.

Źle skończyła się próba jazdy konnej. Choć przyprowadzono dla mnie ze stajni najbardziej już znużonego życiem wałacha, kiedy rzucił się ugryziony przez gza, zleciałem z jego grzbietu na ziemię i kategorycznie odmówiłem kontynuacji tego typu rozrywki. Wierność złożonej deklaracji trwała aż do 1970 r., kiedy to dosiadłem wierzchowca, by skalnym kanionem dotrzeć do starożytnego miasta Nabatytów - Petra w Jordanii.

Innym wydarzeniem wakacji w Chlebowicach był mój upadek z wysokości werandy na krzak bzu, którego złamana gałąź wbiła mi się głęboko w udo. Miejscowe baby uradziły, że nie ma potrzeby jechać do szpitala i jakoś zostałem wykurowany bez gangreny, ale za to z ogromną blizną na nodze.

Od czasu do czasu jeździło się do Bóbrki, gdzie swoistą, wiejską atrakcją było doprowadzenie klaczy lub krowy do ogiera lub buhaja - akt intrygujący, lecz wówczas zupełnie dla mnie niezrozumiały. Uporządkowano dla nas kawałek płynącej wśród łąk, niewielkiej rzeczki. Nurty jej niosły czasem zdechłe koty, ale nauczyłem się tu pływać.

Przez pewien czas opanowała nas mania ogrodu zoologicznego. Rozrastał się szybko i w szczytowym momencie były w domu: jeż, wiewiórka i sowa płomykówka, zaś w akwarium piękny, duży, wodny owad kałużnica-źółtobrzeżek. Wkrótce nastąpiła katastrofa. Pierwszy zdechł jeż, potem sowa zapolowała na żółtobrzeżka pożerając go i rozbijając przy tym akwarium, wreszcie w straszliwym wypadku zginęła wiewiórka. Znalazła gdzieś mianowicie pudełko z nabojami do dubeltówki i nadgryzając jeden z nich wysadziła się w powietrze, budząc eksplozją wszystkich mieszkańców. Udał się jedynie eksperyment, gdy zdechła sowa: włożyliśmy ją do mrowiska wielkich mrówek, a te oczyściły szkielet i czaszkę do czysta. Zazdroszcząc starszym, którzy próbowali uroków polowania na ptaki ze sztucerem, ubłagałem prawo pozbawienia życia kury przeznaczonej na obiad. Zapewne pod wpływem lektury którejś z książek Karola Maya, mówiącej o tragicznym końcu cesarza Meksyku, Maksymiliana, postanowiliśmy kurę "rozstrzelać". W ramach kretyńskiej i okrutnej zabawy przywiązaliśmy kurę do stołka i miałem wpakować jej śrut w serce. Strzeliłem raz, drugi i trzeci - kura w ogóle nie drgnęła. Wtedy "pluton egzekucyjny" załamał się; z rykiem popędziłem do kuchni, wołając, aby skazaną czym prędzej dobić tradycyjnym poderżnięciem gardła. Może po tym doświadczeniu nie nabrałem nigdy ciągot do polowania, podobnie zresztą jak i do wędkarstwa. Myśliwi z ich twierdzeniami o wywieraniu dobroczynnego wpływu na zwierzostan w lasach są dla mnie rzeźnikami tyle że nie zawodowymi. Nie jestem zdolny do dziś wypłoszyć reszty życia kilogramowym odważnikiem z na pół żywego, świątecznego karpia. Jak owa baba, która "szukała mundurowego, ale nie żołnierza" w tym makabrycznym i gorzkim dowcipie o ZOMO, zrodzonym przez wprowadzenie stanu wojennego na początku lat osiemdziesiątych.

Jako "panicze" mieliśmy minimalny kontakt z rówieśnikami ze wsi. Po prostu żadna ze stron go nie szukała. Wieś zresztą, poza czworakami w których gnieździła się służba folwarczna, była dość odległa od "dworu" a chłopcy w naszym wieku musieli, zwłaszcza latem, pomagać rodzicom przy pracach w polu. Przyjaźniliśmy się natomiast z co młodszymi parobkami w stajni, zwłaszcza końskiej. Chodziliśmy tam często, czy to nakarmić cukrem, marchwią, jabłkiem czy kromką chleba spracowane konie, czy przyglądać się, jak czyszczono je zgrzebłem. Parobcy stajenni sypiali w ubraniach w żłobach lub pod nimi. Trochę przerażał mnie ich prymityw i wulgarność, używanie słów, przed którymi mnie przestrzegano, ale lubiłem ciepły, stajenny zapach, a obserwowanie śmigłego lotu jaskółek gnieżdżących się masowo pod dachem budynku fascynowało mnie, podobnie jak widok potwornie wielkich, żółtych dziobów ich potomstwa, któremu bezustannie śmigli rodzice znosili pokarm. Nie było to zadanie trudne, bowiem stajnia i przyległe gnojowisko roiły się od much. Kiedyś wpadł mi do gardła tak głęboko, że musiałem go połknąć bzykający, wielki, koński giez, których wokół koni było pełno i których ukąszenia pozostawiały bolesny ślad.

Nigdy w Chlebowicach nie doznałem, czy choćby odczułem, jakiejkolwiek niechęci, czy to na tle klasowym, czy narodowościowym. Chłopi czapkowali i pierwsi pozdrawiali nas, smarkaczy, ale nie było w tym uniżoności. Tak po prostu było przyjęte. Mówili do nas w swoim języku, bądź to polskim, bądź ruskim, jak tam nazywano wtedy ukraiński. Ludność była tu bowiem mieszana.

Z punktu widzenia techniki całe gospodarstwo, a było tego coś mniej niż 200 mórg, tj. ok. 20 hektarów, było niedoinwestowane. Żniwa odbywały się za pomocą ciągnionej parą koni żniwiarki, prymitywnej małej maszyny, zaopatrzonej w skrzydlate, obracające się z chrzęstem zgarniacze. Bose baby szły za taką żniwiarką, wiążąc słomianymi powrósłami snopy i ustawiając z nich malownicze kopki. Sadzano mnie na grzbiet jednego z koni i pozwalano jeździć trzymającemu się kurczowo grzywy po koszonym polu. Młocka z kolei odbywała się w kłębach pyłu i łoskocie staromodnej lokomobili w młocarni, w pobliżu gumien. Była to jakaś pomarańczowo pomalowana maszyna amerykańskiej produkcji, którą w obrót wprowadzały skórzane pasy transmisji. Snopy podawała do niej widłami na górze para zakurzonych młocarzy, zboże sypało się do podstawionych worków, które następnie niesiono do spichrza.

Pamiętam jedne dożynki. Korowód odświętnie ubranych wieśniaków, śpiewający pieśni ruskie "Mnohije lita" i polskie, szedł powoli ku gankowi, na którym stali ojciec ze stryjem. Był bochen chleba i sól na wyszywanej, białej serwecie, a potem poczęstunek z wódką i beczkami piwa ze strony dziedzica".

Matka nie byłaby sobą, gdyby nie zadziałała społecznie. Dla złagodzenia biedy, przy wsparciu jakiejś organizacji, urządziła dla dzieci wiejskich z Chlebowic tzw. półkolonie, czyli zabawy z wynajętą przedszkolanką i rozdawnictwem kawy z mlekiem i chlebem. Dwór dawał mleko, chleb i obsługę, organizacja opłacała personel i przysyłała kostki słodzonej kawy zbożowej. Musiało to stanowić jakąś pomoc, skoro na porę posiłku ciągnęły każdego dnia ze wsi grupki bosych dzieci starszych, które nie brały udziału w zajęciach.

Odbiorcą mleka z porannego i wieczornego udoju był pachciarz, który przyjeżdżał co dzień o świcie. Był to Żyd ledwie mówiący po polsku, w butach z cholewami, czarnym płaszczu i czapce z daszkiem. Kilka rodzin żydowskich mieszkało we wsi, a ich domostwa nie odróżniały się niczym od chłopskich. Żydzi jednak nie uprawiali ziemi, ich domeną był handel bydłem, jakieś sklepiki i pośrednictwo.

Patrząc retrospektywnie na przedwojenne wakacje, dochodzę do wniosku, że choć wzrastałem w warunkach niewątpliwego dobrobytu, nie byłem rozpieszczany. Tak zwane kieszonkowe, które otrzymywałem, pozostawało w tyle za tym, co dostawali moi lwowscy koledzy, a potem chyrowscy. Nie było mowy o dalekich podróżach, nie mówiąc o zagranicy. Niektórzy koledzy pojechali na wystawy światowe do Brukseli czy Paryża. Ojciec zagadywany odpowiadał:
- Jeszcze się w życiu najeździsz.
Miał rację!
Istnieje w tym wszystkim jakaś prawidłowość. W swych pamiętnikach Bogusław Longchamps de Berier opisując swe wakacje uczniowskie podaje, że dla zaoszczędzenia pieniędzy za pociąg wędrował pieszo dziesiątki kilometrów z węzełkiem w ręku. Był z inteligenckiej rodziny, a działo się to w latach poprzedzających I wojnę światową. Myśmy jeździli koleją i to w dodatku II klasą. Na kupno biletów I klasy ojciec nigdy by się nie godził. Przedziały obite pąsowym pluszem wydawały mi się zawsze nieosiągalnym luksusem. Zaciążył nad tym - zdaję sobie sprawę z tego bardziej dziś niż wówczas - kryzys, który nie został bez wpływu na dochody ojca i decyzja wdania się w gospodarstwo chlebowickie. Kluczową rolę odgrywały jednak zasady ojca: niechęć do tego, co uważał za ekstrawagancję oraz skłonność do umiarkowania i skromności. Zdumiewające, ale były to cechy, które przypisywano Gomułce. Miejsca ich urodzenia dzieliło tylko kilkanaście kilometrów.

cz.II - "Moja lwowska wojna"

Copyright © 2003 Instytut Lwowski
Warszawa
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Materiały opublikowano za zgodą Redakcji.

Powrót
Licznik