Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

KTN

CZYLI LWÓW NA NARTACH

„Spójrz na tę kartkę, dostałam ja dzisiaj w odpowiedzi na moją ofertę. Przeczytaj podpis. Nigdy nie zetknęłam się z takim nazwiskiem. A może znasz tego człowieka?”

Był koniec lata roku 1946, gdy siedziałam z moją ówczesną sympatią w małej kawiarence przy ul. Św. Jana, blisko rynku krakowskiego. Pamiętam stojące przed nami bardzo duże i bardzo szmaragdowe winogrona piętrzące się obok dwóch czarnych powierzchni okrągłych stawków kawy w białych filiżankach. Parę dni wcześniej odpowiedziałam na anons w którejś z krakowskich gazet. Ktoś poszukiwał sekretarki na kilka godzin w tygodniu. Kartkę kończył dość nieczytelny podpis i bardzo wyraźna pieczątka „dr Władysław Fronsberg Babel, adwokat”, adres, godziny przyjęć.

Mój towarzysz, oczywiście Lwowiak, aż podskoczył niczym sprężyna, doczytawszy kartkę do końca.
- „Ależ to Władek! Znam go doskonale, doskonały prawnik i czarujący człowiek. Zresztą przekonasz się sama, bo musisz tam pójść. Koniecznie!”

I przekonałam się. Po miesiącu wiedziałam, że nie będzie już żadnych innych sympatii, a po 7 latach, cudownych i dramatycznych zarazem, pobraliśmy się w odległym Elblągu. Ja, w plażowej, przedwojennej jeszcze perkalowej sukience, on w spodniach tenisowych i białej, sportowej koszuli. I chyba to był najpiękniejszy ślub z jakim zetknęłam się w całym swoim życiu. Wracaliśmy pociągiem do Fromborka, a potem statkiem przez Zalew Wiślany do Krynicy Morskiej, gdzie spędzaliśmy urlop. Pod wieczór zagarnęła nas pusta zupełnie plaża oświetlona dogasającym pomarańczowo blaskiem zanurzającej się w morzu kuli słonecznej, a potem łagodnie pluskające fale Bałtyku unoszące nasze pływające sylwetki. Niebo zapaliło nam swoją weselną lampę z prawdziwego srebra, a my patrzyliśmy na jej rozsiane po nim i morskiej toni migające odblaski.

Po wielu latach, przeglądając teczki z aktami mego męża (zawsze byłam jego sekretarką), odkryłam nagle to moje pismo skierowane do nieznanego pracodawcy. Było w idealnym stanie, jedynie napisane przeze mnie slowa „mam 24 lata” i „jestem Lwowianką” podkreślone były gruba czerwoną kreską.

W tym momencie Władek zajrzał mi przez ramie zainteresowany nad czym się zatrzymałam i powiedział – „a Ty wiesz, że to wcale nie ja dałem wtedy to ogłoszenie? To Julek (dr Juliusz Wisłocki, adwokat, przyjaciel) wysłał ten anons, ale gdy otrzymał Twoją odpowiedź, sprawa była już dla niego nieaktualna. Spotykając mnie na ulicy, przekazał mi to pismo i zaproponował, abym ja z oferty skorzystał. „Bo to przecież Lwowianka” – powiedział.

”Zawsze zazdrościłam mojej młodszej siostrze jej nieskomplikowanego życia. Już w 1947 r. wyszła za Staszka Lubienieckiego (sporo już o nim pisałam), wiążąc naszą rodzinę z również lwowską rodziną Lubienieckich, przez długi czas mieszkającą przy ul. Jakuba Strzemię. Ojciec Staszka, Kazimierz, ożeniony z Marią z d. Ruebenbauer, przemysłowiec, w czasie I wojny i okupacji rosyjskiej Lwowa wywieziony został do Rosji jako zakładnik. Jego trójka dzieci to Jadwiga (zawsze nazywana Wisią), Stanisław i najmłodsza Krystyna. Teść mojej siostry, zmarły w 1931 r., to człowiek niesłychanie żywy, niezmordowany organizator, pełen inicjatywy i radości życia, którą czerpał z obcowania z wspaniałą przyrodą górską. To właśnie on jest tym ogniwem łączącym moje dzisiejsze wspomnienia z tytułowym KTN.

Karpackie Towarzystwo Narciarzy zostało utworzone we Lwowie w r. 1907 przez 22 członków-założycieli, a wśród nich, w kolejności, jego `prezesi - Kazimierz Panek, Tadeusz Smoluchowski i prof. Zygmunt Klemensiewicz. Celem założonej organizacji był rozwój narciarstwa i turystyki zimowej w Karpatach Wschodnich, przede wszystkim na Pokuciu i jego górskiej części zamkniętej rzekami Prutem i Czeremoszem, tzw. Huculszczyźnie. Działalność KTN-u do I wojny była najzupełniej pionierska. Konieczność wybudowania własnej bazy noclegowej w górach, w miejscu niezbyt odległym od Lwowa skierowała Z. Klemensiewicza do Sławska, na jego wniosek ruszyła budowa schroniska mającego być bazą wypadową w góry (n.p. na Trościan). Już w r. 1911 w zbudowanym schronisku ruszyła działalność noclegowa. Niestety, nie długo, bo w roku 1915, schronisko zostało spalone przez wojska rosyjskie.

Po powrocie z Rosji Kazimierz Lubieniecki włącza się aktywnie w działalność KTN-u i, niewątpliwie, także dzięki niemu, odbudowa w Sławsku zostaje zakończone w r. 1922.

Dalsze osiągnięcia KTN to budowa skoczni narciarskiej we Lwowie na Zniesieniu w r.1924, niestety, ze względów finansowych zlikwidowanej w r. 1930, a przede wszystkim wybudowanie nowoczesnego schroniska (1934 – 1936) w Czarnohorze, na południowym stoku Wielkiej Maryszewskiej na wysokości 1377 m n.p.m. (autorzy to inż. Karol Okocimski i inż. Lech Neyman).

Oczywiście Staszek, jako nieodrodny syn swego ojca, od wczesnej młodości związany jest z Czarnohorą, KTN i całą lwowską bracią narciarską, będąc zresztą sam świetnym narciarzem. Tryskający humorem i fizycznym wigorem znał w tym przeurokliwym paśmie Karpat każdy szlak i każdy szczyt nieomal. Nasi rodzice nie byli narciarzami, a nasze narciarskie wyprawy ograniczały się do Pohulanki i pobliskich górek. Barwne opowiadania Staszka o tych wszystkich Czarnohorskich szczytach – olbrzymach, w dodatku noszących fascynujące nas nazwy takie jak Homuł, Gażdyna, królująca Howerla, Kozły, Szpycie, Czarne Repy, Pop Iwan czy Turkuł, oraz o schronisku na Maryszewskiej, którego był częstym gosciem, a gdzie dominował fantastyczny humor lwowski – urastały w nas do prawdziwej legendy, czy nawet mitu.


Na fotografiach:

  • Staszek Lubieniecki na nartach
  • Czarnohora, widok na Howerlę z Maryszewskiej, fot. E. Olszaniecki
  • Czarnohora, Howerla i kotły pod Howerlą, fot. prof. Adam Lenkiewicz

    Jedyny egzemplarz sprawozdania KTNu, a jest to XXV Sprawozdanie za czas od 1 listopada 1930 do 31 października 1939, jakie posiadam, na ostatnich stronach podaje spis członków Towarzystwa w tym okresie. A było ich wówczas 375, nie licząc trzech członków honorowych, którymi byli – Tadeusz Smoluchowski, Zygmunt Klemensiewicz i Roman Loteczko.

    Z martwych literek czarnego druku układają się przede mną imiona, nazwiska i wreszcie całe postaci tych najbardziej mi znanych i tych znanych słabiej tylko z widzenia lub ze słyszenia. Jest tu więc mój szwagier Stanisław i jego siostra Jadwiga czyli Wisia oraz jej mąż Kazimierz Smulikowski i nad tą parą muszę przez chwilę się zatrzymać. W galerii świetnych uczonych wywodzących się z lwowskich uczelni, po wojnie zaś rozproszonych po całej Polsce i całym świecie, dr Kazimierz Smulikowski, petrograf i mineralog, profesor Uniwersytetu Poznańskiego, a od r, 1953 Warszawskiego, członek rzeczywisty PAN, był równocześnie prawdziwym „obieżyświatem”, ze względu na swe naukowe zainteresowania penetrującym nieomal wszystkie ciekawe zakątki świata. Dla mnie był i pozostał w pamięci przemiłym, ciepłym i b. dowcipnym człowiekiem. Jego rodzina ściśle związana ze Lwowem, ze strony matki to rodzina Próchnickich. Brat matki Kazimierza, Zdzisław, ożeniony był z córką znanego historyka Ludwika Kubali.

    Ale Kazik nie przeżyłby ani jednej chwili bez swej żony Jadwigi. Ta nieduża, bardzo drobna, a przy tym przeurocza osóbka o niebywałej energii, elokwencji i rozsadzającej ją aktywności, towarzyszyła mu wszędzie, prowadząc równocześnie duży dom i wychowując dwójkę, Ewę i Tolka (Witolda) bardzo udanych dzieci.

    Powracając myślą z moich częstych z Wisią kontaktów, bo obie byłyśmy ciotkami synków mojej siostry – do KTNowskiego spisu śmigających na nartach Lwowiaków, członków Towarzystwa, zaraz za Kaziem widzę nazwiska lwowskich profesorów – Antoniego Banta, Tadeusza Olbrychta, Kazimierza Szczudłowskiego (Akademia Weterynarii), Wiktora Kemulę( profesora katedry chemii fizycznej Uniwersytetu Jana Kazimierza, po wojnie UW), Stanisława Huberta (przyszłego profesora Uniw. Wrocławskiego) i Tadeusza Owińskiego (wybitnego profesora stomatologii Uniwersytetu Wrocławskiego). Osobno muszę wymienić powojennego naszego wielkiego przyjaciela dr Henryka Wereszyckiego wspaniałego historyka, po wojnie profesora UJ, nieugiętego antymarksistę znienawidzonego przez PRL-owskie władze i niezłomnego nonkonformistę.

    Niemałą rolę w działalności Towarzystwa odegrała Krystyna Tołłoczko (córka profesora Stanisława Tołłoczko, chemika w UJK), inż. architekt, doskonała i zapalona narciarka przez lata całe sekretarz organizacji, a przede wszystkim kobieta z charakterem ze szlachetnego kruszcu o najwyższej próbie. Znałam ją osobiście i odwiedzając ją u schyłku jej życia, kiedy dotknięta ciężkim kalectwem i zupełnie samotna mężnie walczyła z każdym dniem codziennym. Widziałam i czułam, że nigdy się nie poddaje.

    Wraz z nią figuruje na liście jej brat, Zdzisław, a potem wśród gromady śmigających, jakby spod nieba, po dziewiczych stokach, przykrytych najbielszym, nieskalanym puchem, wyławiam te znane mi nazwiska – dr Andrzej Kawecki, Michał Guzecki (zast. dyr. Miejskiej Komunalnej Kasy Oszczędności przy ul. Wałowej), Zofia i Antoni Nowak Przygodzcy, Stefan Szybalski (znany lwowski przemysłowiec, ojciec Wacława, świetnego i znanego w świecie uczonego i Stasia, przemiłego kronikarza rodziny i własnego barwnego życia, obu zamieszkałych od lat na dwóch przeciwnych krańcach USA, pozostających zawsze czystej krwi Lwowiakami), George i Jadwiga Scott, Maria i Karol Marszałkowie, Bogna Świątkowska (zam. Nadolska), Helena Zalewska, Henryk Breit, Antoni Uwiera i najbardziej bojowa i pełna życia Zofia Zarugiewicz (zam. Pawelska) w towarzystwie wspomnianych już przez mnie „wspaniałych” Bernarda Połonieckiego, Bolesława i Jerzego Solaków, Tadeusza Zdanowicza i wraz z nimi Stanisława Bialikiewicza i Stanisława Schmidta (ci dwaj ostatni to przyszli mężowie Krystyny i Dzidki Sichulskich).

    Ukoronowaniem tego łańcucha narciarskich postaci niech stanie się postać Jana Szczepanowskiego, o którym Bolesław Solak tak pisze w swojej książce „Joga słońca” – „Janek Szczepanowski, mistrz w sztuce narciarskiej. Szczupły, zgrabny, ubrany w granatowy strój narciarza, … mimo, że jest mistrzem z łaski Bożej w jeździe na nartach, nie jest wcale zarozumiały. Ma miły spokojny uśmiech, ruchy i wdzięk kota i ogromną dobroć dla wszystkich.” Janek Szczepanowski zabił się na szybowcu Komar w roku 1938.

    Wspomniany Bolek Solak ukochał Lwów i Czarnohorę. Gdy przeszedł na emeryturę z firmy Boeing w Filadelfii przeniósł się do Aspen w stanie Colorado, w serce Gór Skalistych i kraj ten stał się dla niego namiastką Czarnohory. W cytowanej jego książce pisał:

    „Kiedy w końcu zachód słońca spędzał nas ze stoków i biegliśmy do schroniska, góry nabierały koloru polerowanej miedzi z grzywa ośnieżonego lasu na niższych graniach. Biegliśmy naszym śladem … i podświadomie dziękowaliśmy Bogu za łaskę młodości, na nartach, w Czarnohorze.”

    PS. W niniejszym wspomnieniu wspomagały mnie w szczegółach (daty, nazwiska, wydarzenia) 1. opracowanie inż. Jerzego Kapłona pt. „Karpackie Towarzystwo Narciarzy, Zarys Dziejów”, 2. XXV Sprawozdanie KTM we Lwowie z roku 1931.

    Kraków grudzień 2006

  • Copyright 2006 Wanda Niemczycka Babel
    Wszystkie prawa zastrzeżone.

    Powrót
    Licznik