Wanda Niemczycka Babel   

"Szkoła"

Do tej mojej szkoły powszechnej, gimnazjalnej i licealnej SS. Notre Dame chodziłam przez lat jedenaście, w dwunastym wybuchła wojna. Mieściła się moja szkoła we Lwowie przy ulicy Ochronek 8 w gmachu dużym i rozległym, który za pierwszych moich lat szkolnych został znacznie rozbudowany od frontu i w głąb swojej parceli. W zasadzie, obok starego powstał nowy budynek, ściśle do starego przylegający i z nim połączony. Wchodziło się do szkoły przepastną bramą starego budynku, za którą rozciągał się obszerny przejazd prowadzący na podwórze, kamienny, pięknie utrzymany z prześliczną figurką Matki Boskiej w ścianie bocznej. Kilkoma schodkami w ścianie przeciwległej do tej figury, stojącej w pięknej kamiennej niszy wchodziło się do wąskich, oszklonych drzwi z małym okienkiem, z którego wyglądała twarz którejś z sióstr furtianek, a dalej już na korytarz szkolny.

Zakon Kongregacji Sióstr Szkolnych de Notre Dame został założony we Francji jeszcze w roku 1597. Po wojnach napoleońskich rozpowszechnił się w Austrii, a stamtąd na górnym Śląsku. Z końcem XIX wieku powstała pierwsza filia Zakonu w Ameryce, gdzie rozprzestrzenił się bardzo szybko, inicjując zakłady naukowe dla dziewcząt, z czasem także szkoły polskie. Te polskie szkoły powstały w Milwaukee, Grand Rapids, Chicago, Baltimore, St. Louis i Minneapolis. Prowadziły więc tzw. popularnie “noter-damki” szkoły angielskie, niemieckie, francuskie, hiszpańskie, włoskie i polskie.

Dom Sióstr założony we Lwowie w 1904 r. początkowo prowadzony był w języku niemieckim. Od roku 1918 niemiecka szkoła została zamieniona na polską. Byłą to szkołą prywatna, a więc płatna, w której zarówno kierownictwo jak i pedagodzy były osobami i zakonnymi i świeckimi, przy czym tych ostatnich było więcej. Ogólny poziom tej szkoły był wysoki. Wszyscy uczący posiadali cenzus uniwersytecki, niektórzy z nich stopień naukowy doktora.

Zadając sobie dziś pytanie – lubiłam tę szkołę, czy nie? – trudno mi znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Sentymentem na pewno związana z nią byłam ogromnie, tak jest bowiem z większością miejsc na ziemi, w których zostawiło się kawałek swego życia. W moim sercu pozostał na zawsze zarys tych murów, a w nich ludzie, z którymi stykałam się, , współżyłam pracowałam, bawiłam się każdego dnia. Ale czy ja szkołę, w ogóle szkołę, lubiłam? Z jej dyscypliną, rygorami, związanym z tym wczesnym wstawaniem, niejednokrotnie strasznymi nudami, codziennym wtłaczaniem siebie w mundurek, fartuszek z białym kołnierzykiem bardzo nie lubianym i znienawidzone patentowe (w prążki) pończochy?

Gdy byłyśmy małe, po lekcjach czekała na nas Mamusia wraz z całym gronem innych mamuś, czasem tatusiów czy innych opiekunów. W tym dużym, przejezdnym westybulu mieszczącym spory tłumek tych wszystkich oczekujących. Przez pierwsze lata szkoły powszechnej, odprowadzana przez Mamę, na pewno się nie spóźniałam. To zaczęło się później, kiedy chodziłyśmy już z Hanką same, zawsze na tę nieszczęsną ósmą, co było dla mnie świtem. Szłyśmy trzymając w ręku co roku coraz cięższe i bardziej wyładowane skórzane teczki, moda była wówczas nie przychylna dla tych, którzy dźwigali tornistry na plecach, a my, choć to było bardzo nie korzystne dla naszych kręgosłupów, wolałyśmy być “modne”. Szłyśmy zatem codziennie tą samą trasą tj. ulicami Zieloną w dół, Tarasa Szewczenki, Kochanowskiego, na ukos przez plac Gosiewskiego, potem krótką i mocno zakręconą ul. Domagaliczów i wreszcie wchodziłyśmy w Ochronek. Hanka zawsze mocno i bardzo sportowo parła do przodu, wypominając mi jak to długo musiała na mnie czekać i teraz na pewno się spóźnimy, ja za nią z pewnym ociąganiem, przeżuwając w myślach realność tej strasznej, codziennej sytuacji.

Z czasem, na pewno już w wyższych klasach, Hanka się zbuntowała. Jej energiczna, pracowita i zdrowa fizycznie natura nie wytrzymywała tego ciągłego wyczekiwania kiedy ja wreszcie zwlekę się z łóżka i ponaglana przez Mamę wyruszę z domu. Wybiegała więc z domu pierwsza, podczas gdy ja ciągle zjawiałam się przed furtą szkolną już po pierwszym dzwonku w związku z czym musiałam stawać przed obliczem dyrektora szkoły, w jego gabinecie, aby się sensownie usprawiedliwić. Dyrektorem gimnazjum, a później i liceum był ks. Rudolf Opacki o sylwetce wysokiej, bardzo szczupłej z twarzą pociągłą, raczej dobrotliwą, ozdobioną dużymi okularami w złotej oprawce. Zawsze bardzo krótko ostrzyżony, lekko szpakowaty.

“I cóż dzisiaj, Niemczycka, znowu ci się przydarzyło? Zechcesz mi to wyjaśnić?” – dobiegał zza biurka jego miły zresztą głos. Robiło mi się naprawdę głupio i stawałam się szczerze skruszona. Byłam przecież dobrą uczennicą., a tu znów taki wstyd. Wyobraźnię miałam bogatą, ale nie aż na tyle, aby zawsze wymyślić coś choć w części wiarygodnego. Wydaje się, że moje naprędce klejone opowiadania o porannych bólach brzucha, skręceniu nogi, konieczności wstąpienia do apteki itp. nie zawsze znajdowały zrozumienie u szacownego dyrektora. Kiwał z dezaprobatą głową, groził mi palcem, za każdym razem mówiąc “żeby mi się to więcej nie powtórzyło”, jakkolwiek oboje wiedzieliśmy, że to niemożliwe i że po krótkiej poprawie znów stanę przed nim prawdziwie zbolała i skruszona.

Raz jeden tylko moje usprawiedliwienie wzbudziło u księdza pełne zrozumienie i szczere rozbawienie. Było to w dniu, kiedy nasza ukochana suczka spanielka Baby po wiele godzin trwającym porodzie urodziła rano ostatnie swoje szczenię. Stanęłam wtedy pełna triumfu i szczęścia, jak też poczucia prawdy wygłoszonych słów, przed obliczem dyrektora i wypaliłam “nasza Baby właśnie urodziła siódmego szczeniaka! Nie mogłam wyjść z domu wcześniej.” Powód mego spóźnienia obiegł wtedy całą szkołę i serdecznie ją rozbawił.

Kiedy już bolejąca od wyrzutów sumienia i pełna szczerego postanowienia poprawy (zupełnie jak po spowiedzi) zamykałam drzwi dyrektorskiego gabinetu, zanurzałam się potem w kamienny chłód szkolnego korytarza pogrążonego już w ciszy, bo pierwsza lekcja już się zaczęła, i tak dochodziłam do klatki schodowej nowego budynku, mijając drzwi wspaniałej szkolnej, wysokiej na dwa piętra, sali gimnastycznej, która z racji posiadanej scenki z kurtyną w każdej chwili zamieniała się w teatr i służyła wszelkim szkolnym imprezom, poczym wbiegałam na drugie piętro i przez chwilę zatrzymywałam się pod drzwiami mojej klasy, nasłuchując. Tak, lekcja już się zaczęła...

Moje pierwsze szkolne wspomnienia są dosyć mgliste. Pierwsza klasa, jeszcze w starym budynku, ale piękna, wysoka, przestronna – to na pewno rozwieszona na ścianach w barwnych planszach historia Czerwonego Kapturka (ach! jaki długi, usiany ostrymi zębami pysk miał ten wilk!), jakieś tablice z kolorowymi patyczkami, czy też kółkami i oczywiście twarze niektórych koleżanek. Bardzo jasna twarzyczka Janki Moor (z którą później się przyjaźniłam) okolona popielato-blond, równo obciętymi “ na pazia” włosami, bardzo wesoła buzia , żywej, ruchliwej, Jadzi Dyakowskiej, również z grona najbardziej zaprzyjaźnionych, szybka wesoła i skoczna niczym wiewiórka Zosia Barabasz, o bardzo drobnej śniadej buzi opromienionej ogromnymi, migotliwymi oczami sarny, zamglona w pamięci Marylka Gosiewska, z której pamiętam tylko bardzo niebieskie oczy i jakby stale zakatarzony głos, Irka Cierpiałkowska, i wreszcie duże i bardziej stateczne Basia Dobrzańska i Ewa Mokłowska, ta ostatnia prawie zawsze przez wszystkie lata będąca prymuską. Tyle tylko tych małych dziewczynek mogę na poczekaniu wyłowić z pamięci. Potem te postaci w fartuszkach z białymi kołnierzykami w kolejnych latach się zmieniają. Pojawiają się nowe, niektóre znikają, a tylko kilka z tych pierwszych spotkanych w zaczarowanym kręgu bajki o Kapturku pozostaje wraz ze mną przez wiele lat.

Jawią mi się postaci zakonnych nauczycielek (tych w szkole powszechnej było więcej niż świeckich) , w czarnych habitach, których twarze obramowane mocno krochmalonymi, białymi kornetami dawno utraciły w większości imiona. Wiem na pewno , że była przedobra S. Antonina , surowa i nudna S. Maria (doktor nauk przyrodniczych), podobna do gnoma, chuda i zgarbiona S. Eulogia grająca przez całe lata na fisharmonii w naszej szkolnej kaplicy. Dziś już nie jestem w stanie przypomnieć sobie na jakiej zasadzie chór ten funkcjonował, gdyż brały w nim udział uczennice z różnych klas, pewnym jest jednak, że chyba nie były to zasady dobrowolności, ponieważ wówczas co najmniej Hanka nie brałaby w nim udziału ze względu na straszne fałszowanie przez nią melodii. Po prostu nie potrafiła niczego zaśpiewać czysto. Nie przykładałyśmy się do tego chóru, raczej się tam bawiąc, przy czym najczęstszą przyczyną naszego rozbawienia była właśnie moja siostra, doprowadzająca nieszczęsną siostrzyczkę nieomal do rozpaczy. Jej próby uczynienia z Hanki poprawnie śpiewającej chórzystki spełzały na niczym. Często więc prosiła Hankę o zaprzestanie wydawania głosu, a jedynie markowanie śpiewu poruszaniem ust.

Wspominając chór szkolny muszę napisać o naszej kaplicy, położonej nad salą gimnastyczną, o identycznej kubaturze co i ona. Wchodziło się do niej z korytarza szkolnego na II drugim piętrze. Natomiast, do balkonu, długiego i wąskiego, mieszczącego fisharmonię – z korytarza na trzecim piętrze. Kaplica pozostała w mojej pamięci jako przestrzeń bardzo przejrzysta, wypełniona jasnością dnia i słońcem, ograniczona kolorową mozaiką malowideł ściennych o motywach roślinnych i kwietnych. Dwóch rzędów ławek, długich i chyba ciemnych, nigdy nie widzę pustych, ale szczelnie wypełnionych już nie fartuszkami, ale ciepłym granatem mundurków o wesołych, w trzy rzędy naszytych czerwonych tasiemkach na szerokich marynarskich kołnierzach. No i wyraźnie czuję do dziś na swych kolanach plecioną ostrość kokosowych, czerwonych chodników, biegnących wzdłuż ławek w stronę ołtarza.

Przy ołtarzu, zwrócony przedsoborowym obyczajem plecami do wiernych ornat księdza dyrektora lub ks. Symoniego. Łacińskie “ Dominus vobiscum “ księdza i spływająca z góry kaskada tonów szkolnej fisharmonii wraz z drżącym głosem i cieniutkim “ et cum spiritu tuo “ S. Eulogii jeszcze są we mnie słyszalne. Jak głęboko zakodowany jest ten obraz i dźwięk w mojej wyobraźni zdaję sobie sprawę, mozolnie starając się go rozszyfrować słowami po tylu, tylu latach innych kościołów, innych murów, innych dźwięków i barw.

Tu, w tej kaplicy, co roku gromadziłyśmy się na kilkudniowych przedwielkanocnych rekolekcjach, czasem bardzo przejęte, zamyślone, refleksyjne, czasem znów bardziej wynudzone, sztucznie utrzymujące powagę spojrzenia i tonujące żywość nie modlitewnego gestu, myślami niespokojne i radośnie biegnące ku nadchodzącym, dorocznym odwiedzaniu Bożych Grobów, kojarzących się z cudowną wędrówką po mieście często tonącym już w zapachach i kolorach wiosny. Zawsze odwiedzałyśmy kościoły Sakramentek, Bernardynów, Dominikanów, Jezuitów, Katedrę, Franciszkanów, Karmelitanek, Klarysek, Mikołaja...

Do gimnazjum doszłyśmy, ja i Hanka, zgodnie z nową reformą szkolnictwa po sześciu latach szkoły powszechnej, aby po czterech latach gimnazjum przejść do dwuletniego liceum zakończonego maturą.


Lata gimnazjalne rysują się już bardzo realnie w mojej pamięci. Moje koleżanki z tych lat, które doszły do mojej klasy już w późniejszych latach szkoły powszechnej, mają żywe twarze, ściśle przylegające do imion i nazwisk. Większość z nich widzę wokół siebie – Marysię Lochman, śliczną czarnulkę o przepięknych ciemnych, lśniących oczach, zawsze nienaganną we wszystkim co robiła, Irkę Hejnar, z którą przez kilka lat siedziałam w jednej ławce, wysoką , o gładko przyczesanych włosach ujętych w dwie kukiełki, Halę Maksym, szczupłą, wysoką, z burzą silnie skręconych, niesfornych włosów, Zosię Janiszewską, właścicielkę pary najbardziej niebieskich oczu, jasnoblond długich warkoczy i buzi o prawdziwie polskiej urodzie, Marysię Nędzowską, drobną, niewielką , o bardzo krętych włosach, Jankę Łysakowską, dużą, o postawie Kariatydy, z którą w czasie wojny los tak tragicznie się obszedł, Zosię Nosek, Hankę Nitarską, płomienno - rudą z warkoczami, o niezwykłym temperamencie i niezwykłych pomysłach, Wandę Olech, Ludkę Smerek, Stasię Oleksińską, Krysię Niezabitowską, Letę Pawelec i oczywiście te wymienione już wcześniej we wspomnieniu o klasie pierwszej, a więc Jankę Moore, Jadzię Dyakowską, Zosię Barabasz. To tylko ten najbliższy krąg moich towarzyszek klasowych. Było ich znacznie więcej i widzę je wszystkie, pełne, tak jak i ja, nieuświadomionego jeszcze oczekiwania spełnienia tajemnicy życia, które otwierało przed nami nieznany szlak dni, tygodni i lat przeżyć, dokonań, spełnień...

O ile pamiętam, przez wszystkie lata gimnazjalne, a i w I-ej licealnej także, wychowawczynią naszej klasy była S. Ludmiła Jacakówna, matematyczka po studiach uniwersyteckich. Była ona niewątpliwie osobą przezacną, cichą i pełną niespotykanej dobroci. Z wszystkimi tymi zaletami jej serca szła, niestety, w parze łatwowierność, którą my, uczennice, szybko wykryłyśmy, często jej nadużywając. Z własnego doświadczenia pamiętam, iż, aby ukryć swoje nie przygotowanie do lekcji lub brak zadania, opowiadałem jej jakieś bzdury, przybierając bolesny wyraz twarzy i ton głosu, czym ona szalenie się przejmowała i wszystko mi odpuszczała. Z matematyką byłam zawsze na bakier, na dodatek zacna siostrzyczka nie miała talentu uczenia, jasnego wykładania przedmiotu i skutek był dla mnie opłakany. Zwłaszcza w wyższych klasach. Czasem zupełnie pogubiona w zawiłościach tego co działo się na tablicy, siedząc nawet w pierwszej ławce, otwierałam pod pulpitem książkę, w dodatku zakazaną i pogrążałam się w lekturze tuż pod nosem matematyczki. Nagle wyrwana do tablicy, by kontynuować rozwiązanie zadania, zupełnie nie wiedziałam o co chodzi. Międliłam w ręku kredę, bladłam i czerwieniałam, coś tam usiłowałam napisać, by wreszcie wypalić, że jest mi słabo, lub, że potwornie boli mnie głowa i nie mogę myśleć, poczym to najlepsze na świecie stworzenie posyłało mnie na miejsce, zapytując czy nie chciałabym pójść do domu. Do dziś pamiętam jej poczciwe, dobre szare oczy patrzące z dziecinną ufnością na świat i zamieszkujące go istoty przez grube szkła swych okrągłych okularów tkwiących pośrodku niezbyt urodziwej, niczym nie wyróżniającej się twarzy otoczonej sztywną, śnieżną bielą zakonnego kornetu. Kiedy się dobrze wsłucham w coś, co tkwi w moim wnętrzu, słyszę wyraźnie dźwięk jej głosu, jej sposób mówienia. I jestem pewna, że nie utraciłam nic z tego brzmienia, że ona tak właśnie mówiła.

Mimo niewątpliwych zdolności językowych, nie lubiłam łaciny. Możliwe, że jedną z przyczyn tego mego stosunku do lingua romana była nadgorliwość mojej mamy w egzekwowaniu moich łacińskich zadań, szlifowaniu gramatyki, tłumaczeniu tekstów, czy też w odpytywaniu słówek, wszystkich nieregularności koniugacyjnych lub deklinacji. Mama doskonale łacinę znała i świetnie ją pamiętała, znała także grekę i potrafiła recytować całe fragmenty Iliady w tym języku. Była uczennicą i wychowanką doskonałego gimnazjum lwowskiego p. Zofii Strzałkowskiej, mieszczącego się w pięknym dużym gmachu z ogrodem przy ul. Zielonej.

W pierwszych latach gimnazjalnych łaciny uczył mnie prof. Szujski, doskonały filolog klasyczny, w owym czasie już niewątpliwie dobiegający emerytury. Drobny, szczupły, o pociągłych rysach twarzy okolonej siwymi włosami. Niezwykle kulturalny, ujmujący w sposobie bycia. Nie było z nim żadnych problemów. Wymagania miał umiarkowane i swoim łagodnym, spokojnym podejściem do odpowiadającej uczennicy nie wyzwalał we mnie żadnych stresów. Noty miałam u niego dobre i łacina wydawała się przedmiotem do polubienia. Otwarta pierwsza książka do języka łacińskiego do dziś patrzy na mnie niewielką ryciną pukającej do drzwi dziewczynki – “Marta portam pulsat”.

Ale potem dobry i miły prof. Szujski prawdopodobnie przeszedł na emeryturę, a w klasie pojawiła się młoda, agresywna w sposobie uczenia i odpytywania, pedantycznie dokładna p. Janina Rzepińska. Nie lubiłyśmy się. Działała fatalnie na mój system nerwowy, zwłaszcza, że przychodziłam na lekcje nie zawsze najlepiej przygotowana. Na świadectwie po raz pierwszy pojawiła się nota dostateczna. Niestety, mała Marta zamknęła za sobą drzwi, odcinając mnie od prostych, zrozumiałych zdań. Pojawiły się wielkie problemy – tłumaczenia Cicerona (Quesque tandem Catilina?) Seneki, Wergiliusza... A wszystko to dla mnie śmiertelnie nudne, dukane przeze mnie i moje koleżanki bez śladu uskrzydlenia, przyciężko, a czasem wręcz fatalnie – quesque tandem?....

Po bryki do tekstów łacińskich biegało się oczywiście na ulicę Batorego, ulicę księgarń i antykwariatów, do Rubina, (chyba Mosesa , może Izydora?), Igla lub Bodeka. Pamiętam te wszystkie wąskie, długie , raczej ciemne księgarnie i antykwariaty z ich najczęściej semickimi właścicielami, znakomitymi znawcami literatury, świetnie zorientowanymi, co komu można polecić, gdzie szukane dzieło, jeśli samemu się go nie posiadało, można było znaleźć. Jakże wówczas tych wszystkich długonosych, ciemnolicych, uwielbiających swój zawód księgarzy nie doceniałam. Tak więc było z łaciną. Natomiast zupełnie inaczej, wprost cudownie uczyłam się języka francuskiego. Niewątpliwie za sprawą jedynej przez cały okres szkolny nauczycielki. Była nią S. Reginalda Groeger, Belgijka, znakomity, choć bardzo wymagający pedagog, i wielka osobowość. Błyskotliwa, bardzo inteligentna i świetnie wykształcona, potrafiąca wzbudzić zamiłowanie do języka jak również wciągnąć ucznia w aurę kraju tego języka, jego historię i kulturę. Wysoka, postawna, nieomal majestatyczna w sposobie chodzenia i poruszania się, nosiła pięknie osadzoną głowę wysoko, ukazując między skrzydłami śnieżno białego kornetu twarz o pięknie rzeźbionych rysach, twarz dumną, raczej chmurną, na której rzadko pokazywał się uśmiech. Podobno pochodziła z rodziny arystokratycznej. Po polsku mówiła nie najlepiej. Dzięki niej poznałam język francuski doskonale i mimo braku kontaktu z tym językiem do dziś jeszcze mogę czytać książki w tym języku i rozumieć dialogi filmowe.

Języka polskiego uczyła mnie w szkole średniej p. Zofia Iwatiwowa, wówczas zupełnie młoda, dopiero po studiach, nie mniej doskonała w swoim zawodzie. Wymagająca, konsekwentna, ceniąca zdolności i inteligencję i , niestety, niemiłosiernie złośliwa, tępiąca ociężałość myśli, brak zdolności w sposobie ich wyrażania w słowie i w piśmie. Dziś tę ostatnią jej cechę odbieram inaczej niż w latach szkolnych, kiedy, nie będąc nigdy celem jej złośliwości i szyderstw, należałam do tej uprzywiljowanej grupy uczennic uznawanych i chwalonych.

P. Iwatiwowa była osobą niewysoką, drobną, wówczas około trzydziestki, o kruczo czarnych włosach nieodmiennie ściśle i gładko przylegających do głowy, przedzielonych idealnie równo przebiegającym po środku przedziałkiem, zebranych u nasady szyi w coś w rodzaju ósemki. Twarz jej cechowały drobne, regularne i delikatne rysy ożywione bardzo inteligentnym, czasem jakby drwiącym spojrzeniem ciemnych oczu. "“Kochałam się "“w niej przez wszystkie lata jej nauczania, wielbiąc jej sposób ubierania się, zachwycając się jej bucikami zawsze na wysokich obcasach. Ona zaś ze swej strony darzyła mnie sympatią, chwaląc od czasu do czasu i czytając moje wypracowania głośno. Robiła to zresztą z zadaniami kilku innych koleżanek. Natomiast wypracowania liche, nieraz aż zabawne w wyrażaniu myśli i stylu wyszydzała niemiłosiernie, co jak dziś oceniam, było aktem wysoce niepedagogicznym.

Grono szkolnych pedagogów było liczne, wielu z nich znalazło się po wojnie wśród nauczycieli akademickich Uniwersytetu Wrocławskiego i odniosło sukcesy naukowe. Ci, których zapamiętałam, bo niektórzy z nich uczyli w innych klasach, to dyrektor Gimnazjum i Liceum ks. Rudolf Opacki, ks. Simoni, dr. Ewa Maleczyńska i J. Barszczewska, historyczki, S. Dr Maria Altaner, najprzenudniejsza nauczycielka biologii (czyli w dawnej szkolnej nomenklaturze “przyrody”), p. Zofia Breitowa, nauczycielka tzw. “robót ręcznych”, o sarnim spojrzeniu pięknych, ukrytych za firanką rzęs, oczu, dla której byłam stałym utrapieniem, będąc pozbawioną tzw. zdolności manualnych, p. Baczyńska, nauczycielka gimnastyki, oddana całą duszą harcerstwu, w czasie wojny bardzo zaangażowana w AK oraz dr Janina Orska, biolog. Ach, i jeszcze małżeństwo pp. Janiny i Władysława Zlabów, ona polonistka, on łacinnik. Oboje uczyli moją siostrę. Na pierwszym miejscu jednak powinnam była wymienić dr Zofię Orliczową, świetną matematyczkę, wychowawczynię klasy mojej siostry, która za swe przekonania i działalność w czasie okupacji zapłaciła tragicznie ciężko długoletnim więzieniem i szykanami władz. Mimo tego jej wspaniały, mocny charakter pozwolił jej dożyć ponad 100 lat. Umarła rok lub dwa lata temu.

Dziwna sprawa z tą ludzką pamięcią. Pewne fakty, nawet drobiazgi zupełne, pewne twarze, głosy i zdarzenia czasem mniej ważne wyostrza na swym ekranie im utrwala nie raz na zawsze, inne przysypuje jakby pyłem, oddala, wymazuje, pozostawiając luki lub bardzo nieostre zarysy, fragmenty, niewyraźne echa i milknące głosy, które nie sposób już uchwycić zmysłami. Może tylko sercem...

CDN.

Copyright 2003 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik