Witold Szolginia - "Dom pod żelaznym lwem"

Zamieszczony fragment pochodzi z książki wydanej w 1989 roku przez KAW


NARÓD WYBRANY

Nie mieszkamy już nad niebem. Niebo znikło, przepadło bez, śladu. Miejsce obramowanego girlandami róż błękitu, z zastygłymi w swych śmigłych przelotach jaskółkami zajęła na suficie sieni przygnębiająco jednostajna i aż tępa w swej absolutnej obojętności prostokątna, szarawa płaszczyzna. Wprawdzie ta jej beznadziejnie nijaka, wilgotna szarość przebłyskuje już tu i ówdzie suchymi, białymi pasmami - czyż jednak cokolwiek się zmieni przez to, że niebawem cały sufit zajaśnieje świeżą, niepokalaną bielą? Na zawsze już pozostanie pusty i martwy. A ja nigdy więcej nie odczuję chęci wzlotu w tchnące różanym powiewem niebo mego dzieciństwa.

Zniszczył mi je Miśku Gałuszka. Kiedy wracając wczoraj z budy wszedłem do sieni, trafił mnie swoim ociekającym wapienną pobiałą ławkowcem prosto w serce. Ze ściśniętym gardłem patrzyłem na kres mego nieba. Błękit gasł z wolna w tumanie napierającej nań szarej, mokrej mgły. Róże więdły i nikły jedna po drugiej, a jaskółki w rozpaczliwym wysiłku swych skrzydeł usiłowały umknąć przez podwórzową bramę. Daremnie jednak, wkrótce i one zginęły z ręki Miśka polującego na nie z wysokiej malarskiej drabiny.

Dlaczego? Po co?

Wczoraj nie mogłem wykrztusić ani jednego słowa. Ale dzisiaj muszę o tym z Miśkiem pogadać. Zabiera się właśnie do malowania lamperii na jednej ze ścian sieni.

Najpierw wyznaczył sobie jej zarys. Poczernił już sadzą kawałek cienkiego sznurka, a dostrzegłszy mnie w tej właśnie chwili, kiwa na mnie, abym mu pomógł. Rozciągamy sznurek wzdłuż ściany, przytrzymując go przy niej na obu końcach. Potem Miśku drugą ręką lekko odciąga pośrodku napięty sznurek i natychmiast puszcza go z powrotem. Po odjęciu sznurka od ściany czerni się na niej długa, równa, cienka kreska.

Teraz wylewam przed Miśkiem swój żal. Słucha mnie w milczeniu. Potem przesuwa na tył głowy pochlapany farbami malarski kapelusz z obciętym rondem, odchrząkuje i mówi tym swoim cienkim, podniesionym głosem człowieka trochę przygłuchawego:

- Ty sy myślisz, ży ja to chciał zrobić? Tak o, sam zy siebi? Ta skarż mni Bóg, ży ni, absolutni ni. Ta to był szac kawałyk staryj, fajnyj ruboty. Kto dziś putrafi zrobić taki klawy, lanszaftowy sufit? Ja ni. Letku mi nie byłu, możysz sy wystawić. Ali co ja miał zrobić? Brandowa mi kazała - i szlus. Przyhulała ci do mni puzawczora i tak o bałaka: "Pani Gałuszka, udnawiam moji kaminicy i właśni pan mi jo udmaluji. Zrobi pan tak i tak, sufity w sieni i na schodach na biału, ściany ud góry na różowu, a ud dohi lamperii w marmuryk". I tyli. Ta tłumaczyłym jij, ży plafun cudny, ży stara rubota, ży szkoda jij - ali dzie tam... Ni chciała nawyt słuchać. Ta i musiatym gu pubielić. Tera kapujisz?

Tak, teraz już wiem. A Miśku, splunąwszy z odrazą, dągnie dalej:

- Ty sy moży myślisz, żyją na tym coś zarobim? Ali wo! Ja to macham za byzdurnu, całkiem za frajir. Ni dustanym ud Brandowy ani funta. Tak jak przy tym jij pumiszkaniu, com gu robił dwa miesiency temu. Udmalowałym ci jij dwa pukoji, kuchni i przydpokój i co? Ta rymunda ni daji mi za tu żądny szwajnery, ni, mu tak o, słodku bałaka: "Pani Gałuszka, to warty dla mni pański czynsz; moży mi pan gu ni dawać na pirszegu". Ty słyszał? Dla nij to warty pitnaści ztoty! Ciebi by nagła krew ni zalała?

Miśku znów spluwa ze złością. To jednak jeszcze nie wszystkie jego żale, które musi wylać z siebie do końca.

- A ty wisz, co ja zafasujim za ty sień i klatki schudowy? Brandowa daruji mi dwa czynszy. Dwa! Naj ja trupym padnym! Tyli metry, ty sy inu policz! Ta za tu si gibiruji cunajmnij zy sto pińdziesiunt złoty, nu, mówmy- sto. Ali za trzydzieści? Ażeby si rozpadła na kawałki, a inacy potym zrosła!

I znowu splunięcie, w którym jest całe oburzenie i cala wściekłość Miśka. Spluwam i ja - trzymam z nim sztamę.


Brandowa wzięła się na fest do porządków w naszym domu. Prawdę powiedziawszy, to nawet dobrze. Bo co tu mówić - Kowalscy właściwie wcale o niego nie dbali, obchodziło ich tylko ściąganie czynszu od lokatorów. A ta, proszę, w ciągu kilku miesięcy już tyle zmian wprowadziła. Zmian na lepsze, no, trudno przecież tego nie dostrzec.

Po pierwsze - Brandowa przyłączyła dom do kanalizacji; znikła wreszcie zmora powracającego co miesiąc straszliwego smrodu, gdy na nasze podwórze zajeżdżał ten ohydny beczkowóz, aby wypompować ze zbiornika pod nim te... no, taka wytworna nazwa... aha - fekalia.

Po drugie - kazała naprawić dach; teraz już nie brzęczy na nim żadna naderwana blacha przy trochę silniejszym wietrze. Tylko że od kiedy na dachu nic już nie brzęczy, zabrakło bardzo wygodnego sygnału zmiany pogody. Szkoda, ale mówi się trudno.

Po trzecie - podwórze zostało porządnie wybetonowane; niecałe wprawdzie, tylko tu bliżej domu, do krawędzi oficyny - ale zawsze...

Po czwarte - nie trzeba już obawiać się połamania nóg po ciemku na ganku; na miejscu starych, spróchniałych i połamanych desek jaśnieją nowe, solidne dechy.

A teraz znowu ta sień i klatka schowa. Może rzeczywiście należało im się już odnowienie? Może. Jednak mojego nieba Brandowej nie daruję. Nigdy. Jakim prawem kazała je zniszczyć? Czy właściciel domu może z nim robić wszystko, co mu się tylko spodoba, nie pytając nikogo o zdanie? Dlatego tylko, że to jego własna chałupa?

Wiem, że te moje pytania to pytania tak zwane retoryczne, takie, na które odpowiedzi oczekiwać nie należy. I chyba nie należy również takich pytań zadawać. Brandowej oczywiście.

Miśku też jej nie pytał, dlaczego właściwie ma dla niej harować "za byzdurnu". Woli się wściekać, spluwać (jak Brandowa nie widzi) i malować za półdarmo, a właściwie to jeszcze taniej.

Bo bądźmy jednak, mimo wszystko, sprawiedliwi; tak całkiem za frajer, to on jednak nie pracuje. Nie dostaje wprawdzie za to forsy, ale te trzy czynsze to mu przecież odpadły. Zawsze to coś. Inna rzecz, że taka zapłata za taką robotę to ze strony Brandowej ordynarny wyzysk i rozbój na gładkiej drodze w biały dzień.

Tak sobie myślę, że gdyby Miśku chciał się stawiać i domagać swego, to gospodyni załatwiłaby się z nim raz, dwa. Albo podniosłaby mu czynsz, albo wysiudałaby go razem z jego matką z tej ich nędznej klitki w oficynie. Mogłaby to zrobić jak nic, jest do tego absolutnie zdolna, znamy ją już dobrze. Dyktuje warunki, jakie tylko chce. Wiadomo, właścicielka kamienicy, a także sklepu, na dodatek.

Naszym domem rządzi od niedawna. Pół roku temu rozeszła się nagle wiadomość, że Kowalscy komuś go sprzedali. Wkrótce też sami wynieśli się do swego nowego domu, którego czerwone mury rosły sobie od roku powoli, całkiem niedaleko, dosłownie za parkanem naszego podwórza, od strony uliczki Orląt. Do ich dawnego mieszkania wprowadzili się Strzeleccy, on - gruby i rumiany jak pączek w maśle rzeźnik oraz - ho, ho! - radny miejski, ona - "przy mężu", chuda i w wielkich pretensjach. Oboje raczej dość sympatyczni.

Pewnego zaś dnia, niedługo potem, wolne mieszkanie, naprzeciw naszego zajęli właśnie Brandowie. Zanim jeszcze wniesiono do niego ich ciężkie, ozdobne meble, na ościeżnicy drzwi ich mieszkania pojawiła się mała, blaszana tulejka. Taka, jakiej Żydzi zawsze dotykają wchodząc do domu.

Raz nawet widziałem, jak Feller z parteru swoją pocałował... Przez długi czas wydawało mi się to dziwne i niepojęte, nim wreszcie Józio Magenheim mi to wytłumaczył. Oto w każdej takiej tulejce tkwi zwitek pergaminu z wersetem z Biblii. W tulejce jest otworek, przez który musi być widoczne słowo Bóg z tego wersetu. Oczywiście po hebrajsku. Właśnie tego słowa dotykają lub całują je Żydzi.

Od kiedy się o tym dowiedziałem, blaszane tulejki przestały mnie dziwić. No, bo w końcu czym właściwie - niech mi to ktoś wytłumaczy - różni się taka tulejka na drzwiach mieszkania Brandów od świętego obrazka nad drzwiami czy kropielniczki ze święconą wodą przy drzwiach mieszkania starej Kozaczewskiej?

Święta tulejka - święty obrazek, Brandowa - Kozaczewska... Że też mi się to tak jakoś razem skojarzyło... Już wiem, dlaczego: przecież te dwie baby, tak różniące się wyglądem, są jednak w pewien sposób do siebie podobne! Takie same zacięte usta, takie samo zimne spojrzenie, taka sama bezwzględność, taka sama pogarda dla "dziadów"...

Jak się teraz czujesz, żelazny lwie na bramie, pilnując domu nowej właścicielki? Pewno już wiesz, co spotkało jaskółki i róże w sieni i teraz cię oblatuje strach o własną grzywę? Ej, chyba jednak nie, ty wszystko przetrzymasz, na pewno. A co do pilnowania domu - naprawdę możesz się nie wysilać. Brandowa sama się już o to dobrze stara, bądź spokojny. O, tak, ona wszystko widzi, wszystko słyszy, wszystkiego dopilnuje. Jakaś słomka w sieni, papierek na schodach, lada rysa na ścianie, a już, nie daj Boże, stłuczona szyba czy coś podobnego - od razu wielki problem, szukanie winnego i gadanie, gadanie, gadanie... Takie gadanie, które budzi wściekłość i wstręt. Bez przerwy "moja kamienica" we wszystkich przypadkach, no i ten ton. Nawet nie za bardzo niegrzeczny, tylko taki jakiś nachalny, napastliwy, z tym charakterystycznym zaśpiewem na końcu każdego zdania.

Kiedy, zmrużywszy oczy, zionie (tak, to właściwe -określenie) to swoje: "Co jest? Ja tego w mojej kamienicy nie zniosę!" - człowiek instynktownie się cofa, aby go nie oparzyła.

Branda nie widuje się prawie wcale. Cały dzień siedzi w tym ich papierniczym sklepie w dole Łyczakowskiej, w pobliżu Grottgera. Często za to oglądamy na korytarzu i na ganku, bo na podwórze nie schodzą, Marylkę i Helę, obie córeczki Brandów. Takie sobie smarkule z trochę wyłupiastymi oczami i czarnymi warkoczykami, w których zawsze są kokardki - u Marylki czerwone, u Heli niebieskie.

Nad ich imionami niektórzy w naszym domu po cichu wydziwiają. Słyszałem kiedyś, na przykład, jak Miśku Gałuszka gadał szeptem (jemu się zdawało, ze to był szept) do pana Dziunia Grossa: "Ta jaka to Marylka, ta co za Helcia! Pewni Mirla i Hinda..." Pan Dziuniu Gross, jak to on, nic na to nie odrzekł, tylko pokiwał głową. Mnie jednak i Leszkowi te drugie imiona przypadły do gustu. Nie wiemy, czy u Żydów rzeczywiście takie występują (może Miśku je sobie po prostu wymyślił?), ale teraz tak właśnie te Brandówny nazywamy. Oczywiście tylko między sobą. Jesteśmy przekonani, że o "Mirlę" i "Hindę" ich mamunia to by się wściekła, Na pewno.

W rodzinie Brandów jest jeszcze jedna osoba, jakaś ich krewna, na którą Mirla i Hinda mówią "ciocia", traktując ją zresztą dość lekceważąco. Jest jakaś dziwna, chuda jak szczapa, niedbale ubrana (te jej pończochy zwijające się w obwarzanki!), -z potarganymi siwymi włosami, to boleśnie uśmiechnięta, to z wyrazem przestrachu w szeroko otwartych oczach, wiecznie zagoniona, gdzieś się śpiesząca i wciąż jakby spłoszona. Wygląda trochę na myszygene, jak to mówią Żydzi na niezupełnie normalnych.

"Ciocia" pomaga Brandowej w domu. No, po prostu wysługuje się jej, jest czymś w rodzaju takiej rodzinnej służącej. Bardzo taniej - dostaje bowiem tylko jedzenie i mieszkanie. Nie mieszka razem z Brandami; umieścili ją w oficynie, obok Gałuszków i innych gorszych lokatorów. Dlatego też "ciocia" często biega między swoim pokoikiem a mieszkaniem krewniaków-dobroczyńców. Zawsze jak błędna. Życia to ona nie ma najlżejszego.

Od kiedy do naszego domu sprowadzili się nowi gospodarze, na ganku snują się ciągle różne zapachy płynące z ich kuchni. Można w nich rozpoznać nosem różne składniki: masło, gęsi malec, oliwę, ryby, cebulę, czosnek, pieprz i jakieś inne przyprawy.

Tato mówi, że Żydzi wiedzą, co dobre, i potrafią przyrządzać takie potrawy, że tylko palce lizać. Możliwe, nie będę się spierał. Kiedy jednak wącham te zapachy, które znam zresztą od dawna, bo i z kuchni Fellerów też często takie ciągną, nie mam ochoty na te wspaniałości.

Kiedyś pani Sametowa, która mieszkała z mężem i Dziunkiem tu właśnie, gdzie teraz Brandowie, dała mi raz kawałek słodkiego ciasta, bo akurat było u nich jakieś święto. Ciasto było ciężkie i gęste, jakby tłuste i okropnie słodkie. Albo takie ulubione danie żydowskie - gęsi pipek. Co to jest właściwie ten jakiś "pipek"? Nie mam pojęcia. A na przykład "gryf”, czyli krowie wymię? Oni to jedzą… A kwargle - te "pachnące" sery? A lepkie, ciągnące się, bardzo słodkie makagigi?

Równocześnie zaś ci - według opinii taty - smakosze nie jedzą ani szynki, ani kiełbas, ani w ogóle żadnego wieprzowego mięsa. Ciężcy frajerzy nie wiedzą chyba, co naprawdę dobre. Józio Magenheim twierdzi, że jedzenia wieprzowiny zabrania Żydom ich religia-1 że ten zakaz obowiązuje już od ładnych paru tysięcy lat, jeszcze od czasów biblijnych, od Mojżesza. Tylko że nie każdy z Żydów go przestrzega. Mam na to dowód, i to całkiem świeży, sprzed paru zaledwie tygodni. W naszej klasie największy spust ma Bolek Obszarski; może zjeść całą furę żarcia, a wkrótce potem znowu jest głodny. Ma pieniądze, więc dokarmia się dodatkowo na pauzach u tercjana Wanata, którego żona sprzedaje uczniom bułki, kiełbasę, herbatę i mleko.

Tego dnia nie skorzystał jednak z bufetu pani Wanatowej. Coś mu strzeliło do głowy, aby buchnąć spod ławki śniadanie Wilusiowi Zuckerkandlowi. Trochę dla hecy, a trochę ; ciekawości, co też taki Zuckerkandel przynosi z domu do frygania. Obszarskiemu zdarzyło się to zresztą wcale nie po raz pierwszy. Wiluś jakoś nie zauważył braku śniadania. Może nie chciało mu się jeść i dlatego nie sięgnął pod ławkę?

Kiedyśmy na pauzie wyszli na szkolne podwórze pod kasztany, Obszarski nawet się nie krył ze swoją zdobyczą. No, na bezczelności i sile to mu nie zbywa. Od razu zabrał się do Wilusiowych bułek z masłem. Odgryzł z jednej z nich spory kawałek, chwilę go ciamkał z wyrazem wielkiego zdumienia na gębie, a potem nagle zakrzyknął:

- Panowla, Żydzi nie zawsze są tacy strasznie koszerni! Popatrzcie no tutaj!

Rozłożył bulkę na połówki, jedną z nich zgarnął masło z drugiej - i oto naszym oczom ukazał się kawałek pięknej różowej szyneczki, przemyślnie ukryty w wydrążonej miękuszce. Ależ chytrze! Na oko - zwykła bułka z masłem, i tymczasem we środku, tak żeby nikt nie widział, coś bardzo dobrego, ale - zakazanego...

Zuckerkandel był formalnie zmiażdżony. Kiedy Obszarski bezczelnie podziękował mu za bardzo smaczne śniadanie. Bladł i czerwienił się na przemian, usta mu drżały i było widać, że za chwilę gotów się rozpłakać. Błagał, dosłownie błagał Obszarskiego, aby ten nikomu o tej nieszczęsnej szynce nie mówił. Przede wszystkim zaś oczywiście innym Żydom w naszej klasie. Chciał mu dawać nawet jakąś forsę za milczenie - słyszał ktoś coś takiego... Obszarski jednak żadnych pieniędzy wziąć nie chciał.

No i naturalnie wygadał się; utrzymałby kiedy swój język na wodzy, akurat. Zaraz też na następnej pauzie ośmiu naszych klasowych Izraelitów sumiennie zajęło się dziewiątym. Zuckerkandla nie było prawie widać spoza lasu gwałtownie wymachujących rąk. Ze względu na nas sztorcowali go szeptem, ale cóż to był za szept... Zachłystywali się nim, dławili, zatykali. Co chwila któryś z nich się zapominał i nagle piał głośniej. Nienawistne spojrzenia przygważdżały Obszarskiego do pieca, pod którym stał. Ale on gwiżdże na to. Jakby chciał, rozpędziłby ich wszystkich w sekundę. Jedną ręką. Przez to widowisko nie wyszliśmy w ogóle na podwórze.

U nas w piątek mięsa nigdy się nie je. Prawdę powiedziawszy, również w inne dni tygodnia też nam się to zdarza dość często. No. ale nie jeść kiełbasy czy szynki przez cale życie - to dopiero umartwienie.

W każdy piątek zapachy płynące z kuchni Brandów rozprzestrzeniają się już od rana, gęstniejąc ku południowi. Nic dziwnego, gotuje się u nich na dwa dni, gdy nadchodzi szabas. A w szabas - od pierwszej gwiazdy w piątek do sobotniego zmierzchu - Żydom nie godzi się nic robić. Ich religia na to nie pozwala. Wolno im tylko gasić ogień w razie ewentualnego pożaru i wykonywać jeszcze jakieś dwie czynności, też takie raczej niecodzienne, ale jakie - nie pamiętam.

Taki całkowity zakaz jakiejkolwiek pracy w dzień świąteczny wydaje mi się dziwny. Ostatecznie także i katolicy nie zwykli pracować w dzień świąteczny, ale na przykład rozpalenie ognia pod kuchenną blachą i ugotowanie na niej obiadu nie jest przecież w tym dniu żadnym grzechem.

A u Żydów tak. Właśnie dlatego gotują na zapas i z tego też powodu, kiedy jednak muszą koniecznie zrobić coś w szabas, wołają do pomocy nie-Żyda, który robi to za nich. Oczywiście nie za darmo. Taki pomagier nazywa się "szabesgoj". Pogardliwa nazwa - tak ją właśnie odczuwam. Dla Brandów "szabesgojem" jest Michał Harasym, nasz nowy dozorca z łaski Brandowej. Jak samo nazwisko wskazuje, jest Rusinem.

Gdy nadchodzi piątkowy wieczór, zasłona w oknie pokoju Brandów rozświetla się migotliwym światłem świec. Kiedyś zajrzałem przez szparę w tej zasłonie, bo byłem ciekaw, co też się właściwie u nich dzieje w taki szabasowy wieczór.

Wszyscy oni (nawet to ich nieszczęsne domowe popychadło) siedzieli wokół stołu przy świątecznej wieczerzy. Wydała mi się - sam nie wiem dlaczego-podobna do naszej Wigilii. Stojący pośrodku zasłanego śnieżnym obrusem i zastawionego jedzeniem stołu piękny, srebrny świecznik rozsiewał rzęsiste światło siedmiu świec. Światło to nieciło iskierki w rżniętej kryształowej karafce, z której Brand nalewał wszystkim - nawet tym smarkulom Mirli i Hindzie - czerwone wino do srebrnych kubeczków. Któraś z nich przechwalała się kiedyś przed nami jednym z tych kubeczków, bardzo ładnym, z wypukło rzeźbionym ornamentem winnego grona.

Kiedy zauważyłem, że Żydzi przy stole modlą się, odszedłem na palcach od okna. Było mi jakoś głupio podglądać ich przy tym.

Oprócz tej cotygodniowej szabasowej "wigilii" oni mają sporo różnych innych świąt. W sumie znacznie więcej niż my, niektóre bardzo długie, ciągnące się przez wiele dni.

Dawno temu, jeszcze w tym okresie, kiedy to dostałem od Sametowej ten żółty placek, naczytałem się dość dużo o owych świętach. Byłem wtedy chory, nudziłem się, moich książek już ml się nie chciało czytać od nowa, mama więc pożyczyła dla mnie coś do czytania właśnie u nich, u Sametów.

To coś było stertą numerów pisemka noszącego tytuł "Nasza Jutrzenka". Wydrukowane po polsku było przeznaczone dla dzieci żydowskich. Sametowie zaprenumerowali je dla swego rudowłosego Dziunka.

Na stronicach „Jutrzenki" gęsto świeciły sześcioramienne gwiazdy, płonęły siedmioramienne świeczniki, jaśniała arka przymierza w jerozolimskiej świątyni, tajemniczo mrugało trójkątne oko Opatrzności, na ognistym wozie przelatywał prorok Eliasz, unosił w górę swoje tablice Mojżesz, walczył Samson, bił się Dawid, wojowali Machabeusze, kroczyli kapłani w czapkach jak księżyc w nowiu, nadchodziły i przemijały święta o niezwykłych, niezrozumiałych nazwach: Jom Kippur, Purim, Sukkot, Pesach, Rosz Haszana, Hanukka i jeszcze jakieś inne, które uleciały mi już z pamięci.

Niektóre żydowskie święta z tego pisemka objawiły mi się później pod nazwami bardziej swojskimi. Jom Kippur, na przykład, okazał się Sądnym Dniem. największym, najbardziej uroczystym świętem żydowskim. Nie bardzo rozumiem, na czym właściwie polega jego świąteczność, skoro Żydzi w ten wrześniowy dzień nic w ogóle nie jedzą, siedzą na pokucie, żałują za swoje grzechy i modlą się o przebaczenie. Słyszałem, że są przy tym ubrani w śmiertelne koszule. I pokutują nie tylko w ten jeden tylko Sądny Dzień, ale i przez dziewięć dni poprzednich. Od samego początku miesiąca, kiedy to przypada inne ich święto, które z dawnej, Rosz Haszany stało się teraz Świętem Trąbek.

Trzeba przyznać, że nazwa ta brzmi bardzo przyjemnie i radośnie, właśnie jak wesoły dźwięk trąbki. Ktoś mógłby pomyśleć, że w ten świąteczny dzień Żydzi, zgodnie z jego nazwą, wygrywają na trąbkach. Ale oni dmuchają tylko w bóżnicy w barani róg na pamiątkę jakiegoś wydarzenia z ich zamierzchłej, biblijnej historii.

Święto Trąbek nie jest bynajmniej radosne, przeciwnie - przepojone pokutnym smutkiem. W dniu tym zaczyna się wielodniowa pokuta za grzechy, trwająca aż do Sądnego Dnia. Żydzi spowiadają się ze swoich przewinień nad płynącą wodą- rzeką czy strumieniem -która ma porwać ich grzechy. Nie mam pojęcia, jak z tym sobie radzą tutaj, w naszym mieście, gdzie rzeki czy strumienia ani na lekarstwo. Płynąca podziemnym kanałem, zanieczyszczona miejskimi ściekami Pełtew nie liczy się chyba?

O wiele lepiej mają Żydzi w Krakowie czy w Warszawie. Tam przecież płynie Wisła. Zaraz, to właśnie nad warszawską Wisłą modlą się na obrazie Gierymskiego- Że też dopiero teraz skojarzyło mi się to jego "Święto Trąbek"... No, lepiej późno niż wcale.

Najweselszym świętem żydowskim jest to przypadające w końcu lutego, które nazywa się Purim. Żydzi składają sobie wtedy wizyty, wymieniają życzenia, nawzajem się obdarowują - zupełnie jak my na Boże Narodzenie. Mają nawet jakby kolędników, poprzebieranych, śpiewających i odgrywających ich „Jasełka". Jedzą też wtedy takie śmieszne, trójkątne, słodkie pierogi, które nazywają się "uszy Hamana". Na pamiątkę klęski perskiego gnębiciela Żydów, właśnie Hamana.

Jest jeszcze Sukkot, czyli Święto Kuczek. Dziwna to nazwa. Przecież słowo "kuczka" od razu przywodzi na myśl jakiś szałas czy budę. Prawdę powiedziawszy, owe ni to altanki, ni to szałasy klecone są z byle czego. Żydzi stawiają je pod koniec września a podwórzach lub w ogródkach i przesiadują w nich przez tydzień na modlitwach. Oczywiście znowu na pamiątkę owych namiotów i szałasów, w których mieszkali ich dalecy przodkowie, uciekając z niewoli egipskiej do ziemi obiecanej.

W soboty i żydowskie święta widzi się przed południem na Łyczakowskiej wielu Żydów. Idą pojedynczo, parami, po trzech - ciągnąc do bóżnic. Wszyscy niosą pod pachami aksamitne torby. Mają w nich modlitewniki i białe chusty w czarne pasy, którymi okrywają się w czasie modłów. Od czasu do czasu pośród Żydów ubranych normalnie, "po cywilnemu" widać tych brodatych i pejsatych, odzianych w długie, czarne chałaty czarne, aksamitne kapelusze. Wyraźnie poznać po nich, że mają się za kogoś lepszego. Za pobożniejszych? Za bogobojniejszych? Jakże, to ich nazywają... Chasydzi?... - chyba jakoś tak właśnie.

W tym pobożnym tłumie z rzadka już tylko można zobaczyć starych, siwobrodych Żydów w czarnych, aksamitnych tołubach i lisich czapach. Pamiętam, że dawniej było ich więcej.

Ci, którzy idą samotnie, oczywiście milczą. Za to tym w parach i grupkach usta się nie zamykają ani na chwilę, a ich ręce są w stałym ruchu - dziw, że nie pogubią tych świętości, które niosą pod pachami. W takie świąteczne dnie wyraźnie widać, jak wielu ich jest. Słyszałem, że w całym mieście żyje ponad sto tysięcy Żydów. Trzecia część ogółu ludności - strasznie dużo. Wszędzie ich pełno, wszędzie się wciskają, pchają i rozpychają. Mnie wystarczy choćby tylko przykład Brandowej. Może więc jest jakiś sens w tym, co na ich temat wciąż mówią i piszą akademicy z Uniwersytetu i Politechniki?

Może. Oni jednak o tym nie tytko piszą i mówią, ale i - krzyczą. Krótko i po prostu: "Bij Żyda!" Okrzyk ten, na który Żydzi wpadają w popłoch, słyszy się coraz częściej. Także u nas w budzie.

Tę kretyńską piosenkę facetów z mieczykami Chrobrego w klapach marynarek usłyszałem pewnego dnia na pauzie. Obszarski, patrząc wyzywająco na stojącą w kącie grupkę tych "mojżeszowego wyznania" (oni nigdy nie mówią o sobie "Żydzi", tylko tak właśnie, albo też "Izraelici"), nagle się rozdarł:

En avant - bij Żyda w mordę!
En avant - wybij mu szyby!
Wybij mu szyby, chap go za łeb,
I do kamienia - tełep, telep, tełep...!

Nasi Żydzi raptownie ucichli, zbili się w ciasną, nieruchomą gromadkę i tylko ich oczy latały spłoszone na boki, jakby w oczekiwaniu, że zaraz ktoś się na nich rzuci. Mały Józio Magenheim aż przykucnął ze strachu.

Cholera mnie wzięła. Kiedy Obszarski po zakończeniu zwrotki pociągnął triumfalnie swoim perkatym nosem, powiedziałem mu kilka słów. Głośno, ale całkiem spokojnie.

Po pierwsze - że, jak nie zna francuskiego, to niech się nie wysila: tylko durny cep wymawia en avant tak, jak się to pisze. Po drugie - owa, pożal się Boże, polszczyzna: "do kamienia" zamiast poprawnie "o kamień". I po trzecie... chociaż nie, właśnie to powinno być po pierwsze: czy ty, Obszarski, jesteś naprawdę aż tak prymitywny, czy aż tak głupi? Byłeś kiedy bity w mordę? Telepał ktoś kiedy twoim durnym łbem o kamień? Wiesz, jak to smakuje? Nie? No, to coś ty taki chojrak? I do kogo? Do Józia Megenheima? Do Milcia Rechena? Do Ozjasza Schalla?

Sam sobie się dziwiłem, że mu tak wygarnąłem. Jest przecież silniejszy ode mnie i z jakiegoś powodu ciągle szuka zaczepki ze mną. No, ale przecież wyrypałem mu to.

A on, o dziwo, nawet nie podszedł do mnie i - jak to ma zwyczaju - nie natarł na mnie bokiem, z łapami w kieszeniach. Zaczerwienił się tylko, nie wiedząc przez chwilę co powiedzieć, a potem krzyknął zaperzony, że jestem "żydowskim pachołkiem".

Kretyn, skończony kretyn! A zresztą niech szlag trafi Obszarskiego i jego en avant. Chodzi o to, że ja niedawno widziałem, jak to wygląda... Widziałem, i mam dość.

Skrajem rojnego od ludzi chodnika Akademickiej szedł tuż przede mną jakiś szary, przygarbiony człeczyna. W pewnej chwili z tłumu naprzeciw niego wyskoczyło trzech dryblasów w tych śmiesznych korporanckich deklach. Dwóch miało w rękach bambusowe lagi, a trzeci - rulon kalki technicznej. Właśnie ów trzeci z rozmachem uderzył tym rulonem przygarbionego człeczynę w głowę, strącając mu kapelusz. Ten krzyknął oś zduszonym głosem, odwrócił się i zaczął uciekać niezdarnym, kołyszącym się truchtem. Dziko przerażone oczy zalewała mu krew z rozciętego czoła. To był Żyd.

W tłumie rozległ się urwany okrzyk jakiejś przerażonej kobiety, parę osób przystanęło i patrzyło za uciekającym - nikt jednak nie kwapił się, aby go obronić czy jakoś mu pomóc. Ci trzej nie gonili go zresztą. Jeden z nich krzyknął tylko "Bij Żyda!.", po czym wszyscy, śmiejąc się głośno, poszli sobie dalej. Na Akademickiej znowu było tak, jakby w ogóle nic tu przed chwilą nie zaszło. A ja potem przez cały dzień miałem przed oczami to dziko przerażone spojrzenie pod zakrwawionym czołem.

I pamiętam je do dziś. Nawiasem mówiąc, nie mogłem wtedy pojąć. Jak można rozwalić człowiekowi głowę rulonem zwykłej kalki. Wyjaśnił mi to Bolek Horbal: w tym rulonie na pewno tkwił ciężki, żelazny pręt. Taką właśnie "broń" na Żydów wymyślili sobie endecy z polibudy i nazwali ją "łamigłówką". Bardzo dowcipna nazwa, nie ma co. I bardzo trafna - sam przecież widziałem jej skutek...

Dlatego to właśnie wzięła mnie nagła cholera na tego idiotę, tego kretyna Obszarskiego. Niechby tak sam zafasował "łamigłówką" w swoją pustą makutrę. Ciekaw jestem, co by wtenczas śpiewał?

A swoją drogą, jak to się szybko rozwinęło u tych "chrobrych" akademików. Najpierw krzyczeli, aby koniecznie wprowadzić w uczelniach numerus clausus (liczba ograniczona), bo już stanowczo za dużo w nich Żydów. Potem wybuchły awantury o to, aby w salach wykładowych Żydzi siedzieli całkiem osobno. Wreszcie poszły w ruch bambusowe lagi i "łamigłówki" nie tylko na uniwerku i polibudzie, ale i na ulicach. Bij Żyda w mordę, wybij mu szyby, chap go za łeb, i do kamienia.-Barbarzyństwo, co za cholerne barbarzyństwo!

Koło naszej budy często kręcą się jacyś nieznani goście, przeważnie w czasie pauz, kiedy wszyscy Jesteśmy na podwórzu. Zagadują przez parkan do chłopaków (per "koledzy"!), nawiązują z niektórymi rozmowy, wciskają im w ręce jakieś papiery. Co to za jedni i o co im chodzi, dowiedziałem się z ulotki, którą pewnego dnia dostał od nich Sozański i potem mi pokazał.

Ulotka nawoływała Polaków do "ekonomicznej walki z żydostwem oraz oszustwem i złodziejstwem obcych kupców", wzywała do "czysto polskiej ekspansji gospodarczej bez żadnej kolaboracji z Żydami", ostrzegała, że "handlowe kontakty z żydostwem nie są niczym innym, jak tylko zbrodnią zdrady narodowej" Pamiętam z grubsza tylko tych parę zdań, ale cała reszta długiego tekstu była podobna. Kończyło się to hasłem opatrzonym trzema wykrzyknikami: "Niech żyje Wielka, Katolicka i Narodowa Polska!!!" Wszystkie przymiotniki dużą literą, na bakier z zasadami pisowni.

Potem było Jeszcze kilka innych haseł. Już z jednym tylko wykrzyknikiem na końcu: "Polski towar w polskim sklepie!*', "Swój do swego po swoje!", "Żądaj prawdziwie polskiego towaru!" oraz "Uważaj na firmy anonimowe!".

Jeżeli chodzi o to ostatnie hasło, sama ulotka dawała dobry przykład - nie była anonimowa- U dołu kartki biegł napis: "Wydział Gospodarczy Grodzki Stronnictwa Narodowego".

Swój do swego po swoje... Może rzeczywiście to jest ten sposób na Żydów? Nie dać im zarobić, wtedy zbankrutują i no, właśnie, co dalej? Wyniosą się do Palestyny. Ziemi obiecanej narodu wybranego? A może na Madagaskar, dokąd chcieliby ich wystać ci narodowcy? Nie mam pojęcia. . A wtedy, po tej pauzie z "anawantem" była godzina przysposobienia wojskowego. Dla mnie dość udana. Nie chwaląc się, to swoje "bardzo dobrze" od Zycha dostałem. I to całkiem tanim kosztem, bo po prostu za rysunek.

Na poprzedniej lekcji "pewu" Zych zaapelował do klasy, aby któryś z junaków na ochotnika wyrysował mu "pomoc naukową" - planszę do nauki o broni. Na planszy miały być granaty ręczne - zaczepny i obronny - pokazane w widoku i w przekroju. Lubię rysować, dobra nota piechotą nie chodzi, więc się zgłosiłem na tego ochotnika. Plansza wyszła mi prima sort: granaty, wymalowane przeze mnie na arkuszu kartonu kolorowymi tuszami, były jak żywe. Zwłaszcza ten obronny, o ponacinanej w kostki, niby tabliczka czekolady, jajowatej skorupie. Opisałem je też jak należy: tu skorupa, tutaj trotyl, tam łyżka i tak dalej. Zych mnie pochwalił i dał, co obiecał. Był bardzo zadowolony. Ja też.

Na pauzie po owym "pewu" swoje uznanie wyraził mi również Milcio Rechen. On jest jednak jakiś nietypowy i ja nie bardzo mogę to zrozumieć. Przecież wszyscy "mojżeszowi" w naszej klasie - Rechena nie wyłączając - do gimnastyki i przysposobienia wojskowego nie mają zdolności. Ruszają się jak połamani, nawet w dwuszeregu nie staną jak należy, w junackich mundurach wyglądają po prostu jak ofermy. Zwłaszcza-Milcio - drobny, bojaźliwy, jakby ciągle się cofający. Tym dziwniejszy jest jego pociąg do wszystkiego co strzela. a raczej "szczela", bo on tak to właśnie wymawia. Ma na tym tle zupełnego świrka. O pistoletach, strzelbach (przepraszam: "szczelbach"...), karabinach, armatach czy czołgach może gadać godzinami.

A więc wtedy, po owym "pewu" powinszował mi moich udanych granatów. Już on się na tym zna, mogę być o to zupełnie spokojny. I za moment "wyszczelił" ze swoją propozycją: czy ja bym go nie odwiedzał w domu? Zobaczyłbym, jak wygląda najnowszy model lekkiego karabinu maszynowego typu "Hotchkiss", który on, Rechen, skądciś tam wczoraj odrysowal- On mnie bardzo prosi...

Ich mieszkanie nie bardzo mi się podobało- Sufity w pokojach strasznie wysoko, drzwi rzeźbione jak kościelne bramy, zamiast pieców całe kaflowe fortece, pod ścianami ciężkie, ciemne meble, na oknach ciężkie, ciemne portiery - wszystko to jakieś nieprzytulne, smutne, l ten swoisty zapaszek - tchnienie cebuli, trochę jakby kadzidła...

Zaraz po moim przyjściu Milcio wyciągnął swoje rysunki. Rozsypał przede mną sterty różnych mauserów, coltów, reming-tonów, brenów, hotchkissów. Przebierał w nich, podtykał mi pod nos to ten, to ów rysunek i zaglądał mi co chwila w oczy, jakby czekając na moją pochwałę.

A mnie było głupio, bo jego rysunki były niezdarne, koślawe i, jak podejrzewam, wykonane nie w skali. Cóż mogłem mu powiedzieć? Prawdę? Byłem przecież jego gościem...

Nie wiedziałem, jak z tego wybrnąć. Uratowała mnie jednak na razie pani Rechenowa, która weszła do pokoju z wielką tacą w rękach- Dzień dobry, jak się bawicie chłopcy, może przerwiecie na chwilę, tu taki mały podwieczorek. Milek -poproś że koegę...

Żarcie było wspaniałe: na kromeczkach kulikowskiego i razowego chleba pasta z bryndzy, sardynek (sardynek!) i papryki. Za dobrych, austriackich czasów nazywało się to "liptauer". Nigdy w życiu czegoś takiego jeszcze nie jadłem. Frygałem więc kanapkę za kanapką jak głupi. A Milcio ledwie tego skosztował. Nie bardzo też smakowało mu kakao i ciastka, Jezus, Maria - ciastka od samego Zalewskiego na Akademickiej! Ależ frajer z tego Milcia...

Po ciastkach to już absolutnie nie miałem prawa krytykować jego rysunków. No, trudno, to było niestety wykluczone. Nie pochwaliłem ich oczywiście (skądże!), ale potraktowałem je jako szkice, spośród których Milcio powinien według mnie - wybrać najlepsze i przerysować je na czysto. Naturalnie na kartonie, koniecznie kolorowymi tuszami. Ach, jak on się do tego zapalił, jaki był szczęśliwy!

W pewnej chwili nastąpiła niespodzianka: mamy iść na siódmą do kina, na "Szarżę lekkiej brygady". Macie tu, chłopcy, pieniądze, bawcie się dobrze, a ty Milek zaraz po kinie wracaj do domu.

Ogromnie chciałem iść na ten film. Umówiłem się już nawet z Szurlejem, że pójdziemy razem, kiedy tylko uda mi się jakoś zdobyć forsę na bilet. A tu masz - mogę być na tej "Szarży" już dziś, już za pół godziny.

Ech, czułem, że tak będzie. Na ekranie "Casina" szalała wojna krymska. Grzmiały armaty, buchały ognie i dymy wystrzałów, świstały kule, furkotały proporczyki, w szalonym galopie pędziły konie lekkiej brygady, angielscy lansjerzy walili się przez ich łby na ziemię, rozpaczliwie, alarmująco grała trąbka - a obok mnie półprzytomny z wrażenia Milcio zaciekle ujeżdżał skrzypiące kinowe krzesło, głośno dyszał z podniecenia, łapał mnie wciąż za rękę i co chwila zionął mi zduszonym szeptem prosto w ucho: "Ty widzisz? Ty to widzisz?"

Ledwie doczekałem do końca seansu, podziękowałem Milciowi i natychmiast wyrwałem od niego, mimo że gwałtem chciał wracać razem ze mną. O nie, miałem go już całkiem dość. Na "Szarżę" trzeba będzie jednak pójść jeszcze raz. Z Szurlejem. A swoją drogą nie mogę ani rusz skapować, co właściwie jest z tym Rechenem. Cóż on taki rozmiłowany w wojowaniu? Już ja w bojowego ducha u Żydów nie uwierzę, przecież to śmiechu warte!

I oto wzbiera we mnie łaskotliwy chichot, o mało nie zaczynam śmiać się na głos. Tak jak wtedy w Winnikach, kiedy to młody Gottesmann uczył się na żołnierza.

Gottesmann - senior to poważny kupiec. Sukna, materiały ubraniowe, towary bławatne i dodatki krawieckie - a wszystko to nie w żadnym sklepie, tylko po prostu u niego w domu, tam w dole Winnik, przy błoniu. Do dobrego towaru u Gottesmanna i tak wszyscy trafią, po co zaraz sklep i szyld?

Za pokojem zawalonym od podłogi po sufit belami materiału jest drugi, mniejszy. W nim właśnie, przy stole pod oknem, siedzi zawsze Gottesmann-junior. Nie ma chyba dwudziestu lat, bardzo chudy, ubrany jak ojciec w czarny, błyszczący chałat i w jarmułkę. Nie nosi wprawdzie brody jak tamten, ale za to o wiele dłuższe od niego, kręcone pejsy. Na bardzo bladej, niemal przejrzystej twarzy czerwienieją mocne rumieńce, a kiedy podnosi wzrok znad grubej księgi, można zobaczyć jego piękne, czarne oczy, jakby nieprzytomne, niczego nie dostrzegające.

Nad żydowskimi księgami, które czyta się całkiem na odwrót, od tyłu do przodu i z prawa na lewo, ślęczy całymi dniami, od rana do nocy. Wcale nie pomaga ojcu w tym jego interesie, a stary nie ma o to do niego żadnej pretensji. Przeciwnie, jest bardzo dumny z tego, że syn tak dulczy nad Biblią i Talmudem. Że jest - zgodnie z wróżebnym znaczeniem ich nazwiska - naprawdę "bożym człowiekiem".

"Boży człowiek" kiwał się nad swoim stołem całymi latami. Ale zbliżał się już czas okropny. Młody Gottesmann miał iść na jesieni do wojska.

On, który opuszczał swoje cztery ściany tylko dla odwiedzenia bóżnicy, on, który panicznie bał się i nie chciał wcale znać tego obcego, grzesznego, wrogiego świata za stale zasłoniętym oknem, zostanie przez ów świat brutalnie porwany i nielitościwie pognębiony.

Nawet "tatełe" na to nie poradzi. Na nic się zdały jego usilne zabiegi, aby syńcio - taki słaby, taki delikatny, taki uczony - nie musiał rukować do wojska. Wojsko jest wojskiem i szlus; nie ma w nim żadnych wyjątków dla nikogo- Dlatego też już we wrześniu młody Gottesmann zostanie wraz ze swoim rekruckim kuferkiem pożarty przez tego strasznego Lewiatana. Oj, nieszczęście, co za nieszczęście...

"Tatełe" jest jednak mądry, "tatełe" zrobi wszystko, aby owo nieszczęście zmniejszyć, aby jak najbardziej organiczyć rozmiary klęski. Umyślił sobie roztropnie, że zanim jego chluba, jego syn trafi w to piekło wrzeszczących kaprali, "egzecyrki" i (strach nawet pomyśleć.-) strzelania, powinien się jakoś do tego przygotować, choć trochę nauczyć się wojska. Jednym słowem - potrzebne mu są korepetycje z wojskowości.

Zaczęły się w pewne upalne, lipcowe przedpołudnie. Na zielonym błoniu przy drodze do Czyszek pojawiła się marsowa postać w mundurze. Wojskowy stał sztywno na rozkraczonych nogach, zatknąwszy kciuki obu dłoni za nowiutki pas główny, opinający mu wydatny brzuch- Światło słoneczne lśniło oślepiająco na cholewach jego wspaniale wyglansowanych butów i na daszku zsuniętej na nos rogatywki z granatowym otokiem. Biła od niego moc i władza. Absolutnie idealny model absolutnie idealnego podoficera. Był chyba z naszej "czterdziestki" piechoty przy ulicy Świętego Piotra.

Spod krótko przystrzyżonego wąsa pana sierżanta strzelały bez przerwy donośne, krótkie komendy. "W praaawo zwrot! Naaaprzód marsz! Raz, dwa, trzy, cztery! Staaanąć - stój! W leeewo zwrot! Baaczność! Spocznij!" Kierowane były oczywiście do młodego Gottesmanna.

"Boży człowiek" poruszał się rozchybotany na wszystkie strony, niepewnie unosząc zbyt wysoko w górę swoje cienkie nogi i nie mając pojęcia, która z nich jest lewa, a która prawa. Bez przerwy się potykał, ustawicznie mylił kierunki, to machał rękami, to opuszczał je bezwładnie - nie, tego wszystkiego, co on wyczyniał, nie da się nawet opisać. Na twarzy miał przy tym grymas panicznego strachu, a oczy zupełnie nieprzytomne. Jak jaki lunatyk. Był oczywiście, jak zwykle, w chałacie i jarmułce. Widowisko było nieprzeparcie komiczne.

Ale sierżant wydający niezmordowanie swoje komendy miał kamienne oblicze. Nie śmiał się, nie wydziwiał, bo mu nie wypadało. Wziął przecież od starego Gottesmanna za kilkutygodniowy kurs na pewno kupę forsy. Bo te ćwiczenia ciągnęły się aż do września...

Wydane na nie grube pieniądze zostały jednak wyrzucone w błoto. Sierżancka musztra na nic się nie przydała . - Po trzydniowej służbie wojskowej młody Gottesmann zjawił się w Winnikach z powrotem, bez pejsów i ostrzyżony po rekrucku "na zero". Po prostu po tych trzech dniach mieli go w koszarach dość i wyrzucili go. Na zawsze. Zupełnie bowiem nie pojmował, czego właściwie tam od niego chcieli.

Aha, i w ogóle nic nie jadł, ponieważ całe wojskowe żarcie było dla niego trefne. Podobno, gdy go zwolnili, powiedzieli mu, że nie tylko do wojska, ale i do życia w ogóle się nie nadaje. Co racja, to racja.

Jego "tatełe" wcale nie żałował tej grubszej forsy straconej na niepotrzebne "korepetycje". Był szczęśliwy, że syncio powrócił tak szybko. Zaś "boży człowiek" wlazł za swój stół i ponownie utonął w świętych księgach.

No, i proszę, jakie to dziwne: dwóch Żydów, Gottesmann i Rechen, niby z tej samej gliny, a przecież... Pierwszy - skończona ofiara, ani do wojska, ani do życia. Drugi - też właściwie niedorajda, ale jakiż bojowy, jak palący się do "szczelania"! Czy Milcio jest jakimś wybrykiem natury, jakimś wyrodkiem wśród Żydów? Jakże mu będzie kiedyś w wojsku? Chyba go z niego nie wyrzucą, jak młodego Gottesmanna. Sam już nie wiem, co o tym myśleć.


- Ta coś si tak ruzdziawił, jak dziura w mości? Głos Miśka budzi mnie z zamyślenia. Czyżbym się tak zadumał, że aż gębę rozwarłem?

- Ty pewni wciongli myślisz o tym zasmarowanym sufici? Ta daj sy spokój, mówim ci, daj sy spokój. Bałaka si trudnu i żyji si dalij. Na Brandowy nachichlaj, naj jo chulera weźni, strentny rymundy. A tera putrzymaj mi szpagat... Znów rozciągamy natarty sadzą sznurek wzdłuż ściany. Miśku naciąga i puszcza napiętą cięciwę. Na tynku pojawia się długa, cienka, czarna kreska.

Nie, mego nieba Brandowej nie daruję. Nigdy.


Powrót